Recenzje

„Gra w Yoté”
Tadeusz Michrowski

przez

Obserwując serwisy społecznościowe (szczególnie ten, w którym tak wiele osób – łącznie ze mną – prezentuje okładki różnych książek), można zauważyć, jaki rodzaj literatury dominuje wśród czytelników. Niewątpliwie są to kryminały, thrillery, obyczajówki i erotyki. Coraz częściej możemy dowiedzieć się o premierze książki pomagającej nam oczyścić powietrze w mieszkaniu za pomocą roślin, sugerującej, jak zaaranżować sypialnię, żeby dobrze się w niej spało albo namawiającą nas do pewnego rodzaju tête-à-tête z drzewami. Nie mam nic przeciwko. Jednak od czasu do czasu przydarzy się taka lektura, którą trudno wsadzić w jakiekolwiek ramy i określić mianem konkretnego gatunku. Z takim właśnie „problemem” spotkałam się podczas lektury książki Tadeusza Michrowskiego Gra w Yoté. Mało wyraźny tekst na ognistej okładce informuje nas, że mamy do czynienia z powieścią nawiązującą w wielu aspektach do takich kultowych produkcji jak Psy wojny czy Władcy much. Wydawca poszedł dalej, porównując tę książkę (w pewnym wymiarze) do Jądra ciemności. Przyznaję, że kompletnie mnie to skołowało. Znając swoje upodobania do dziwności, postanowiłam zmierzyć się z tą lekturą. Wreszcie coś nowego, trudnego do zaklasyfikowania i choćby dlatego interesującego.

Gra w Yoté to historia, w której narratorem jest były student Akademii Teatralnej. Wskutek perturbacji związanych z ulokowaniem uczuć nie tam, gdzie trzeba, mężczyzna zamiast cieszyć się dyplomem profesjonalnego aktora, trafia do kompanii karnej, w której dostaje prawdziwą szkołę życia. Poznaje ludzi, z którymi wiąże swoją przyszłość po zakończeniu służby. Wspólnie postanawiają zawalczyć o wolność, tworząc własne państwo w… Afryce. Abstrakcja? Tak, to było pierwsze, co pomyślałam po przeczytaniu opisu fabuły. Jednak proza Michrowskiego wcale taką abstrakcją nie jest, wręcz przeciwnie – jest bardzo żywa, ludzka, bliska. Od pierwszych stron zaskoczona byłam językiem, który stosuje autor. Nie jest to język prosty, znany z wielu – przepraszam za wyrażenie – czytadełek. W dużej mierze właśnie dlatego lektura jest bardzo absorbująca, wymagająca uwagi i skupienia. Prawdziwym majstersztykiem był dla mnie cynizm i ironia głównego bohatera, które niejednokrotnie wywoływały na mojej twarzy uśmiech.

Książka podzielona jest na kilka części, natomiast ja stworzyłam sobie swój subiektywny podział na: pobyt w kompanii karnej, czas nie wiadomo czego i wyprawę do Afryki. Na szczęście to, co dla mnie było najsłabsze, pojawiło się w środku, a nie na początku – myślę, że wówczas nie dobrnęłabym do końca. Pierwsza część została przez autora opatrzona tak sugestywnymi opisami męczarni, które fundowano żołnierzom, że miałam wrażenie, iż sama stoję wśród smrodu rzygowin i potu, będącymi konsekwencjami codziennych praktyk porucznik Rozerskiej. Krótko mówiąc: czytałam tę część z zapartym tchem do momentu, w którym Książę (takim pseudonimem posługiwał się narrator i główny bohater w jednym) wyszedł na wolność. Tutaj zaczęły się schody, na które wchodzenie było zwyczajnie nudne. Bardzo dużo niespecjalnie interesującej treści wywołało wrażenie, że czytam, a w ogóle nie posuwam się do przodu. Męczyłam się. Lektura nabrała tempa, gdy ekipa „starych znajomych z woja” postanowiła wyruszyć na podbój Afryki. W tej części Michrowski obnażył przed nami ten kontynent, pokazując paradoksy, przekonania i wierzenia, którymi się rządzi. Czy można mówić o wolności w miejscu, w którym kwitnie korupcja, a przeżyć mogą tylko najsilniejsi? Czy można osiągnąć pełną wolność, nie zniewalając przy tym innych?

Na czym polega paradoks Gry w Yoté? Że to powieść piekielnie inteligentna, niełatwa i wymagająca czasu. Jednak zawiera wiele momentów, w których odkładałam ją, nie mogąc kompletnie skupić się na akcji. Momentami przegadana, za chwilę iskrząca emocjami. Uważam, że Grę w Yoté można potraktować jako literackie wyzwanie. Jak często je podejmujecie? Sami zdecydujcie, czy tym razem warto.

Może Ci się również spodobać: