W tej powieści nic nie dzieje się przypadkiem. Nawet tytuł, który mógłby wydawać się nieco dziwny i zbyt abstrakcyjny, wcale taki nie jest. Idealnie streszcza to, co dzieje się na kartach książki. A dzieje się sporo. Głównie między kobietami, między pokoleniami, między rodzinami. Tu wszystko jest takie „pomiędzy”. Zderzają się światy, a czytelnik/czytelniczka jest pomiędzy. I balansuje między nimi.
Książka, o której mowa, jest trochę jak powieść drogi, przy czym drogą jest ostatnia prosta do cmentarza. Brutalne, ale prawdziwe. Kiedy Olga dowiaduje się, że zostało jej w sumie niewiele życia, postanawia wykorzystać je najlepiej jak może. Banalne?
Nie wiem, jakich słów użyć, by Was przekonać. Powiedzieć, że trudno było mi się od niej oderwać, to tak jakby nie powiedzieć nic. Ta powieść uruchomiła we mnie mnóstwo emocji, ale trudno, żeby było inaczej, gdy opowiada się historię intymną, własną, szczególnie ważną.
Ta powieść ujęła mnie klimatem, który przypominał mi przygody komisarza Wallandera. Od pierwszych zdań czułam, że z przyjemnością będę towarzyszyła inspektorce Tess Hjalmarsson. Czułam powiew morskiego powietrza, bryzę na twarzy i ten specyficzny skandynawski chłód.
Na kanwie prawdziwej historii tego miejsca Ellen Marie Wiseman utkała powieść „Zaginione z Willowbrook”, w której bardzo dosadnie pokazuje warunki istniejące w placówce. I to jest najmocniejsza część tej książki. Jako narrator opisuje nam cierpienia, jakim poddawani są przebywający tam ludzie, podejmowane wobec nich metody leczenia (a raczej ich brak) oraz skrajną obojętność personelu.