Narzekamy na otaczającą nas rzeczywistość. Coraz częściej protestujemy, buntujemy się i próbujemy stworzyć alternatywę dla tego, co nas otacza. Nie mówię tutaj o protestach na Wiejskiej czy podczas obchodów kolejnej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Mam tu na myśli nasz prywatny, wewnętrzny opór wobec tego, co się dzieje wokół. Chcielibyśmy lepiej. Albo chociaż inaczej.
Niewiele jest książek, które wywołują silne emocje. Nie twierdzę, że na rynku pojawiają się tylko i wyłącznie banalne czytadełka – byłoby to zupełnie bezpodstawne oskarżenie. Jednak nieczęsto zdarza się, żeby książka wstrząsnęła. Mną, nią, nim… Tymczasem „Opowieści Podręcznej” Margaret Atwood udało się.
Nic to, że książka została napisana w połowie lat osiemdziesiątych (czym sama zostałam zaskoczona). Teraz, po podobno całkiem niezłej ekranizacji, znów zyskała na popularności, a przedstawiony w niej świat dla niekórych stał się niemalże odzwierciedleniem aktualnego stanu rzeczy. Dystopia stała się dla wielu opisem teraźniejszości, a nawet mieczem dla niektórych środowisk. Nie sposób było nie sprawdzić, w czym rzecz. Czytając „Opowieść Podręcznej” starałam się odciąć, nie doszukiwać podobieństw do naszych czasów, skupić się na losie Fredy i jej opowieści. Spodziewałam się pełnych egzaltowanych emocji opisów, skarg wywołanych żalem i złością na otaczający świat. Tymczasem uderzyła mnie rzeczowość i prostota narracji, jakby informowano mnie, że wszystko co się dzieje po prostu takie jest i nie należy się dziwić: „Czerwoną spódnicę mam podkasaną do pasa, nie wyżej. Poniżej Komendant pieprzy. Pieprzy dolną część mojego ciała. Nie mówię: kocha się ze mną, bo to nie jest to”. Po prostu. Pieprzy. Republika Gilead to nie miejsce na egzaltację.
Freda jest jedną z Podręcznych – kasty kobiet przeznaczonych – mówiąc dosłownie – do robienia dzieci. Nic więcej i nic mniej. Jest elementem struktury. Elementem, któremu nic nie wolno – czytać, pisać, myśleć, patrzeć ludziom w oczy, wychodzić na zewnątrz. Jedyne, co może podziwiać to wiszące przy murze zwłoki tych, którzy próbowali się przeciwstawić. Ku przestrodze. Wszystko, co może robić kobieta, zostało jej narzucone, a jedyne, czym może się „zasłużyć” to urodzenie zdrowego dziecka. Do trzech razy sztuka. Więcej szans nie ma.
Wstrząsająca to lektura. Wisienka na torcie stworzonym z wielu książek. Inna. Jednak bardziej niż książka przeraża mnie fakt, że tak wielu ludzi utożsamia obecną sytuację ze światem, który stworzyła Atwood. Im więcej czytam wypowiedzi, tym bardziej zastanawiam się, gdzie zaciera się granica między literaturą a prawdziwym życiem. Kobiety w czerwonych sukniach (na modłę Podręcznych) manifestujące swoje poglądy i niechęć do amerykańskiego prezydenta czy wykorzystywanie wybiórczych fragmentów książki jako argumentu za aborcją, wzbudzają we mnie niepokój. Owszem, „Opowieść Podręcznej” traktuje o kwestiach uniwersalnych, ale chyba należałoby pamiętać, że to książka, a nie biblia.