Czytam dużo. Czytam szybko. Połykam strony jak herbatę z konfiturami w zimowy wieczór. Kiedy widzę lekturę o grubości broszury, niecałe 150 stron, wiem, że będzie to przygoda na jeden wieczór. Siądę, wsiąknę, skończę. Tylko wyjątkowy przypadek mógłby spowodować, że poświęciłabym na takie maleństwo więcej niż jeden dzień. Proszę Państwa, przed Wami prawdziwy książkowy Usain Bolt!
Wydawałoby się, że człowiek zna swoje możliwości. Tymczasem bierze do ręki List do nienarodzonego dziecka Oriany Fallaci i już zaczyna być „tylko” książkowym Adamem Kszczotem (wciąż szybko, ale nie najszybciej). Oczywiście to wciąż dobry wynik. Ale po kilkunastu stronach jest już dzieckiem uczącym się zaledwie chodzić. O prędkości nie ma mowy. Czyta, zamyka książkę, myśli, otwiera znowu po to, by uronić łzę, trzaska z niesmakiem lekturą w łóżko (oby się tylko nie pogięła! I żeby zakładka nie wypadła!), po czym znów po nią sięga roztrzęsiony. Jak dziecko – potyka się, upada, wstaje, przechodzi kilka kroków i znów upada. Czasem płacze z bólu, bo kolano obił. Ale nic to. Wstaje i próbuje maszerować dalej.
Podobną drogę przechodzi bohaterka wspomnianej książki. Jako przyszła matka próbuje znaleźć odpowiedź na pytania, z którymi często borykają się kobiety: czy chcę mieć dziecko?, czy będę dobrą matką?, czy będzie mu/jej dobrze na tym świecie?, co mogę mu/jej ofiarować? Czyniąc ze swojego jeszcze nienarodzonego dziecka adresata, opowiada mu o świecie, o jego niesprawiedliwości, o cierpieniach i lękach. Nie przebiera w słowach. Porusza ważne kwestie związane z wiarą czy feminizmem. Cieszy się z jego „jestestwa”, wątpi w swoje siły, złości się, po czym przeprasza za siebie. Potyka się, upada, wstaje. Potyka się, upada, wstaje. Potyka się, upada, wstaje. Jej historia wydaje się wręcz sztampowa – ma świetną pracę, w której realizuje swoje ambicje, zachodzi w ciążę i zostaje sama. Ojciec chętnie będzie uczestniczył, ale jedynie we współfinansowaniu aborcji. Jednak ze sztampą ani książka ani sama Fallaci nie ma nic wspólnego.
Przez cały czas nie opuszczało mnie wrażenie, że gdybym chciała znaleźć fragment, który wart byłby zacytowania, musiałabym przepisać znaczną część książki. To nie jest lektura „dla wybranych”, nie dla młodych matek, przyszłych matek, niedoszłych matek. To książka absolutnie dla każdego – dla Ciebie, Twojego męża, Twojej żony, narzeczonego, narzeczonej, siostry, brata, babci, dziadka, rodziców, cioci, wujka i pani z warzywniaka. Również dla tego pana, co właśnie kładzie kostkę brukową na chodniku nieopodal Twojego domu. To nie tylko list, który mogłaby napisać każda matka. To również sąd nad kobietą, dzieckiem i rodziną. To spojrzenie na kwestie aborcji i miłości do zarodka, embrionu, dziecka (zwał jak zwał) z perspektywy całego społeczeństwa. Mamy tu lekarza – mężczyznę, lekarza – kobietę, dziadków, szefa, ojca, gdzieś przemyka ksiądz. Każdy ma swoje racje. Jednak nie wszystkie te racje muszą być racjami kobiety, która pod sercem nosi życie lub właśnie to życie straciła.
Ładunek emocji, którymi Fallaci naszpikowała każdą jedną stronę Listu do nienarodzonego dziecka nie pozwala „przelecieć” przez tych sto kilkadziesiąt stron. Nie pozwala ot tak po prostu siąść, wsiąknąć i skończyć. Nie pozwala być Boltem. Bo nie na tym polega, żeby tą książkę przeczytać szybko, ale o to, żeby się zastanowić.