Lektury o gabarytach “Szczygła” wzbudzają we mnie lęk. Nie tylko dlatego, że obawiam się momentu, w którym zasnę podczas czytania i owa lektura wyląduje na mojej twarzy z impetem godnym ponad 800-stronicowej knigi. Powodów jest więcej, zazwyczaj mniej przyziemnych. Bo co będzie jak mi się nie spodoba? (Przecież nie odkładam książek przed dotarciem do ostatniej strony). Niepokoi mnie również czas, który poświęcam na czytanie – bo ile innych książek mogłabym przeczytać? Niemniej jednak przygodę z Donną Tartt rozpoczynałam z zainteresowaniem. Czy się zawiodłam?
Theodore Decker jako trzynastolatek stracił matkę w wyniku eksplozji w muzeum, w którym znalazł się tego dnia całkiem przypadkiem. Wydarzenie to stało się początkiem wszystkiego, co przez kolejnych osiemset stron działo się z młodym Deckerem. Bohater- samotny, dojrzewający chłopiec, bez swojego miejsca na ziemi, trafia pod dach rodziny szkolnego przyjaciela. Próbując żyć po swojemu zaczyna poszukiwać własnej drogi. Właściwie “poszukiwanie” to zbyt duże słowo. Wszystko, co dzieje się w życiu Theo, wydaje się z jednej strony przypadkiem, a z drugiej po prostu przeznaczeniem. Niełatwe to życie. Alkoholowe i narkotyczne libacje przeplatają się tutaj ze sztuką. Nie byle jaką, bo taką z najwyżej półki. Zresztą, nie kto inny, jak tytułowy “Szczygieł”, obraz namalowany przez Carela Fabritiusa w 1964 roku, został przez autorkę wybrany na jednego z głównych bohaterów, towarzyszących Theodorowi przez całe życie.
“Szczygieł” to książka niewątpliwie intymna. Nie opuszczało mnie wrażenie, że z butami weszłam w nieszczęśliwe życie Theo, obdzierając go z prywatności. Czy to źle? Nie. To znaczy, że Donna Tartt stworzyła odpowiednią atmosferę, która oddziałuje na czytelnika w sposób dosadny i lekko niepokojący, a takich właśnie emocji szukam w literaturze.