Recenzje

„We wspólnym rytmie”
Jojo Moyes

przez

Są tacy autorzy, którzy jedną czy dwiema książkami trafiają na szczyty list najpoczytniejszych pisarzy. Czy to kwestia umiejętności czy reklamy.. różnie bywa. Przyznaję bez bicia, że sama czasami sięgam po lekturę tylko dlatego, że autor/autorka zachwycił większość czytelniczego świata, a Instagram wypełniony jest zdjęciami okładki owego hitu. Siłą rzeczy nasuwa się przekonanie, że może rzeczywiście warto znaleźć czas na poznanie takiej historii.

Od dawna w rozmowach ze znajomymi przewijał się temat twórczości Jojo Moyes. Najpierw omawiano „Zanim się pojawiłeś”, potem kolejne nowości. Pewnego dnia uznałam, że to świetny prezent na Dzień Matki i zaopatrzyłam swoją rodzicielkę w „Kiedy odszedłeś”. Ochom i achom nie było końca. Nie pozostało nic innego, jak zachwyconej mamie sprawić cały komplet. Na fali popularności, jak to zwykle bywa, książek Moyes było na rynku wydawniczym coraz więcej. Nie zdążyłam się zorientować kiedy na moim regale pojawiła się najnowsza pozycja „We wspólnym rytmie”.

Natasha jest prawniczką. Zawodowo zajmuje się głównie sprawami małoletnich. O swojej rodzinie nie ma co mówić, bo właśnie jest w trakcie rozwodu, a dzieci – wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi – mieć nie może. Jej mąż Mac to typowy „loverboy”, który jako fotograf obraca się w celebryckim światku całkowicie odległym żonie. Kiedy odkrywają, że każde z nich szuka namiętności poza wspólną sypialnią, decydują się na rozstanie.

Ile można pisać i czytać o tym samym? Dwoje ludzi, z zupełnie dwóch różnych krańców tęczy… to się musiało tak skończyć. Historia jakich wiele.

Jojo Moyes pokazała jednak, że nie zawsze wszystko musi być takie proste. Czasami wystarczy wyjść do pobliskiego sklepu, żeby spotkać kogoś, kto całkowicie odmieni nasze życie. I nie musi to być wysoki przystojny brunet czy też długonoga opalona blondyna. To może być zagubiona nastolatka z bagażem własnych problemów, znacznie cięższych niż brak porozumienia między małżonkami. Dorośli biorą za siebie odpowiedzialność, mają swoje mózgi, które działają (a przynajmniej powinny) w odpowiedzialny sposób. Czternastolatka ma prawo nie radzić sobie z pewnymi sprawami. Tymczasem Sarah, bo o niej mowa, wydaje się dojrzalsza niż pani prawnik czy pan fotograf.

Spotkanie Natashy z nastolatką owocuje lawiną zdarzeń, których nasza „akuratna” prawniczka nie przewidziała. Nie odnotowała w kajeciku, nie zgłosiła swojej sekretarce, nie wpisała w kalendarz. Mac, który miał ostatecznie zniknąć z jej życia, musi w nim pozostać przez jakiś czas. W dodatku okazuje się, że pomoc, której na co dzień Natasha udziela w sądzie, ma się nijak do pomocy, której tak naprawdę potrzebuje Sarah.
Dla mnie „We wspólnym rytmie” to książka przede wszystkim o zrozumieniu. Moyes pokazuje do czego prowadzi jego brak. I nieważne, czy mamy trzydzieści czy czternaście lat. Jeśli nie rozumiemy innych, nie sposób będzie się do nich zbliżyć. Wszystko jest w porządku, jeśli ci „inni” są nam prawie obcy albo nie stanowią znaczącej części naszego życia. Gorzej, jeśli mieszkamy pod jednym dachem.

Pomimo zachwytów nad twórczością Moyes i faktu, że książkę pochłonęłam w tempie ekspresowym, wcale nie nazwałabym jej zachwycającą. Nie określiłabym jej nawet jako szczególnie interesującą. Zdecydowanie była dla mnie przegadana. Od akcji do akcji mijało zbyt wiele stron, na których nie działo się absolutnie nic. Dopiero ostatnich pięćdziesiąt rzeczywiście okazało się interesujące i nawet wywołało łezkę w moim oku, choć nie jestem fanką szczęśliwych zakończeń. Osobiście uważam, że trzeba mieć naprawdę świetny pomysł, żeby koniec jakiejkolwiek historii nie był sztampowy i przewidywalny od pierwszych stron. Kiedyś usłyszałam, że książki Moyes są pisane „ku pokrzepieniu serc”, więc nie mogłam się spodziewać, że mnie w tej kwestii zaskoczy. Jednak brakowało mi chwili zadumy na koniec. Chciałabym wreszcie w literaturze kobiecej (bo do takiej można chyba zaliczyć Moyes) jakiegoś niekonwencjonalnego zakończenia. Chciałabym, żeby wreszcie ktoś mnie zaciekawił pomysłem, doprowadził do rozstroju nerwowego, potrzepał moim nihilistycznym podejściem do tego typu książek, pokazał, że nie stworzył jedynie czytadełka. Czekam. Czekam niecierpliwie.

Może Ci się również spodobać: