Wszyscy go czytają. Wszyscy się zachwycają. Wszyscy grzmią, jaki on dobry. Gdzie nie zajrzę, widzę JEGO. Każdego dnia moim oczom ukazuje się okładka, z której bije to nazwisko – na portalach społecznościowych, w księgarniach, ostatnio nawet na billboardach. O kim mowa? O (podobno) największym odkryciu ostatnich lat – Remigiuszu Mrozie. Gorące nazwisko na rynku wydawniczym.
Gorący Mróz. O matko, cóż za oksymoron!
Wszechobecne ochy i achy mają zachęcać, a ja – jak zwykle – buntuję się przeciwko temu. Nie będę popierać teorii Le Bona, nie będę robić tego, co wszyscy. Nic to, że Instagram pełny „najnowszej Chyłki”. Tłumy w kolejce po autograf podczas tegorocznej Grandy wcale mnie nie przekonują. Oszaleli! A czytajcie sobie. Na zdrowie. Ja jestem ponad to.
***
Czasami chciałabym być taką całkowitą ignorantką. Myśleć o sobie jak o oryginalnej, niepoddającej się presji otoczenia czytelniczce wynajdującej w polskiej literaturze perełki, które – dzięki mnie, a jakże! – staną się bestsellerami. Wiecie, takie ciche marzenie każdego, kto pisze: być głosem w dyskusji.
“- No? Mów, Edmund. Masz jakąś koncepcję?
– Być może.
– A ja być może noszę w dupie noże – odparł nadinspektor.”
Bezczelny i cyniczny. Zabawny i uszczypliwy. Samiec alfa. Nie, nie myślę tutaj o Remigiuszu Mrozie (choć kto go tam wie…). To Forst. Wiktor Forst. Mój ulubiony typ faceta. W czasach, gdy polska literatura tonie w kryminałach, niezwykle ciężko jest stworzyć postać, która czymś się wyróżni. Zdecydowanie nasz komisarz ma ku temu predyspozycje. Co prawda trochę zawiewa spolszczonym Jamesem Bondem i MacGyverem, ale wybaczam tą niefrasobliwość, bo poczucie humoru ma zdecydowanie w moim stylu.
Zmamiona Tatrami, na które pisarz wybrał sobie miejsce akcji, jako pierwszą „na tapetę” wzięłam serię z komisarzem Forstem, zaczynając – jak Mróz nakazał – od „Ekspozycji”. Żeby była jasność: z Tatrami ta książka ma tyle wspólnego, co ja z fizyką jądrową. Owszem, akcja zaczyna się w górach, ale potem…
Na giewonckim krzyżu zostaje powieszony człowiek. Choć wydaje się, że sprawca nie zostawił żadnych śladów, naszemu komisarzowi udaje się odnaleźć pierwszy trop wskazujący kierunek śledztwa. Tak zaczynają się perypetie Forsta rodem z książek Dana Browna. Tajemnica ukryta w rękopisach z Qumran i watykański spisek od razu przywołał w mojej głowie historię Roberta Langdona z „Kodu Leonadra da Vinci”. Jako, że moje zainteresowanie teoriami spiskowymi w Kościele umarło przy „Aniołach i demonach”, byłam mocno zdegustowana religijnymi aspektami „Ekspozycji”. Z kolei, gdy pojawiła się kwestia wołyńska, od razu przed oczami stanęły mi sceny z głośnego filmu Smarzowskiego. Żeby tego wszystkiego było mało, życie swojego bohatera autor naszpikował tyloma zdarzeniami, że momentami nie sposób nadążyć. W jednej chwili Forst stoi na szczycie Giewontu, by za chwilę znaleźć się na Białorusi, a zaraz potem w rosyjskim więzieniu dla najgorszego sortu kryminalistów. (Pomijam kwestię, że przez większość czasu zastanawiałam się, ile ten Forst jeszcze wytrzyma, bo zdecydowanie przez kilkaset stron robi za niezłej jakości worek treningowy). A więc mamy religię, Wołyń, rosyjską niewolę i wielką pogoń. Dla mnie zbyt wiele, choć trzeba przyznać, że wszystko zostało ze sobą zmiksowane w sposób ciekawy, choć może nie do końca precyzyjny. In plus jest również fakt, że nie można narzekać na nudę czy brak wrażeń. A zakończenie? No cóż. Tutaj Mróz popisał się szczególnie. Nie pozostaje nic innego jak sięgnąć po „Przewieszenie”.