Dziękuję Panie Larek. Dziękuję bardzo. Dodałeś mi skrzydeł.
Uświadomiłeś mi, jaka jestem stara. Pamiętam czasy, które część moich znajomych ledwo kojarzy z książek do historii. HISTORII. Dziękuję za przypomnienie mi, że nie jestem już beztroską dwudziestolatką (kiedy to było?!). Naprawdę, szalenie mi miło ze świadomością, że śmieję się z rzeczy, które młodszych w ogóle nie bawią, bo nie wiedzą o co chodzi. Dodałeś mi skrzydeł przypominając, że PRL (w którym się urodziłam) dla niektórych brzmi jak nazwa fantastycznej krainy prosto z bajki emitowanej na Cartoon Network albo innym Jim Jam.
Tak, doskonale pamiętam kasety VHS. Na mojej ścianie również wisiały facjaty członków zespołu New Kids On the Block (uwielbiałam te wielkie plakaty składane na cztery części w ówczesnym „Popcornie”!). Zazdrośnie obserwowałam w szkole podstawowej kolegę, który chwalił się luksusem, jakim był Game Boy. A Amiga.. No cóż, ja miałam Commodore 64 i „ciupałam” w Rive Ride każdego dnia (jak tata pozwolił).
Mogłabym wpaść w furię, wie Pan? Dla zasady (jak to baba), że wypomina się mój wiek, ale skupię się na Pana „Furii”. Moją zostawmy w spokoju.
Michał Larek. Gorące nazwisko na liście polskich „kryminalistów”, jak żartobliwie nazywam autorów polskich kryminałów. Czym wyróżnia się wśród coraz szerszego grona pisarzy tego gatunku? Jest wykładowcą (przez co oczekiwania wobec niego są większe), uczy w szkole kreatywnego pisania (co podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej) i uprawia storytelling (dzięki czemu jego książki opisują albo przynajmniej nawiązują do realnych postaci i zdarzeń). Jego najnowsza książka pod tytułem „Furia”, będąca pierwszą częścią cyklu „Dekada”, to historia jakby z innego wymiaru. Wczesne lata dziewięćdziesiąte. Poznański posterunek policji, w którym nowy porządek próbuje wyprzeć stary. Milicja z własnymi metodami przesłuchania kontra policja z szefem dbającym „o dobry PR firmy”. Można by napisać również coś o metodach śledczych, gdyby nie fakt, że wówczas z metodami było równie kiepsko jak z procedurami. Łatwo za to było oberwać po gębie podczas przesłuchania. Nie ma komputerów, telefonów komórkowych, szybkich samochodów, krajowej bazy danych DNA ani Krajowego Systemu Informacji Policji. Jakoś trzeba sobie radzić. Tak jak radzą sobie komisarze ze wspomnianego posterunku.
Fanów zagadek kryminalnych należy uprzedzić, że w „Furii” nie będą mogli pobawić się w detektywów. Tutaj sprawca jest znany od początku, a jego wątek to raczej opowieść o logice (albo raczej pseudo logice), jaką kieruje się psychicznie chory człowiek. Grzegorz Kramerski to alter ego Grzegorza Tyklewicza, który pod koniec lat siedemdziesiątych w okolicach Poznania dokonał kilku zbrodni. Jednak absolutnie nie stawia to „Furii” w kategorii reportażu. Historia skazanego na szubienicę Tyklewicza posłużyła autorowi za zalążek pomysłu na rozwinięcie postaci psychopaty zabijającego bez ładu i składu. Jego zachowanie przypomina bardziej zachowanie dziecka w piaskownicy, któremu zabrano łopatkę niż rasowego zabójcy kobiet. Tutaj pojawia się moje zastrzeżenie co do samej postaci, bo Kramerskiemu wszystko przychodzi tak łatwo, że wręcz jest to nie do uwierzenia. Z drugiej strony – składam to na karb możliwości, jakie dawały tamte czasy.
Największe zaskoczenie? Harry. Policjant, który zgodnie z zapowiedzią miał być głównym bohaterem cyklu, tutaj został sprowadzony do drugo- albo i trzecioplanowej postaci. Można by powiedzieć, że tyle Harrego w „Furii”, co Tatr w „Ekspozycji” Mroza – pojawiają się przez chwilę i znikają. Zdecydowanie na pierwszy plan wysuwają się pozostali funkcjonariusze, którzy zostali przedstawieni dość szablonowo. Ostrowski to wielbiciel metalowej kapeli KAT. Od razu przed oczami stanęły mi rzesze fanów tego typu muzyki szarpiący głowami pod sceną – Ostrowski dokładnie tak wygląda. Kowalski to zwolennik pączków, a co za tym idzie, może pochwalić się odpowiednią do tego wagą (i tu nasunął mi się amerykański stróż prawa z dziesięcioma pączkami w radiowozie). Katia Domagała, jedyna kobieta w zespole, zaczyna swoją przygodę na komisariacie od miesiączki i pryszczy. Jasne, w końcu baba. (Też dostrzegacie te schematy czy to tylko ja mam takie wrażenie?).
To właśnie Katia wydaje się być główną postacią na posterunku. W jednym z wywiadów Michał Larek powiedział, że żyjemy w czasach odznaczających się dużą ekspansją kobiet i dokładnie to pokazał w pierwszej części „Dekady”. To Katia jest w centrum zainteresowania, to jej życie prywatne w jakiejś mierze poznajemy, to ona wpada na trop sprawcy. Zresztą, to ją jeden z kolegów nazywa „Furią” (choć przez cały czas czytelnikowi wydaje się, że tytuł dotyczy raczej Kramerskiego i jego napadów szału – brawo za zabawę słowem!).
Doceniam Larka za to, że osadzając akcję w „starych czasach” nadał świeżości swojemu kryminałowi, że wreszcie było to coś innego, że wywołało wspomnienia, że zaciekawiło na tyle, by nie odpuścić kolejnej części. Mam jednak nadzieję, że „Na tropie” (bo taki tytuł ma mieć kolejna książka) będzie bardziej dynamiczna, a prowadzenie śledztwa będzie na nieco wyższym poziomie.