Wzruszeń unikam. Nie przystoi twardym, pyskatym, pewnym siebie, co to po nich wszystko spływa jak po gumowej kaczce. Jeśli się zdarza, to w ukryciu, pod osłoną nocy, żeby nikt nie widział. Wzruszać się lubię w samotności, a powieści, które sprowokowały mnie do bycia samej ze sobą, jest naprawdę niewiele. Niewiele też historii uświadomiło mi, że powinnam była być lepsza i już nigdy nie będę miała możliwości tego naprawić.
Moje dzisiejsze wzruszenie przechodzi w złość na siebie. Przemienia się w poczucie pustki, która nie może zostać wypełniona, bo ten, kto mógłby ją wypełnić, od dawna leży na cmentarzu. Babcia, dziadek, brat, ojciec, matka, mąż, żona, dziecko nie daj Boże… Rodzina. Taka czy inna, Twoja czy moja – nieważne. Godna miłości i szacunku – zawsze.
Skąd we mnie taka nagła melancholia? Przywołała ją książka Agnieszki Moniak-Azzopardi znacząco zatytułowana „Odchodzić”. Odchodzi się tutaj na wiele sposobów. Niektórzy umierają, niektórzy idą na wojnę, jeszcze inni po prostu opuszczają swój dom wskutek wyboru.
Jest rok 1924, jesteśmy w pięknej wsi Leonówka na Wołyniu, gdzie Antonina wita na świecie swoje czwarte dziecko, Henryka. To właśnie jego życie (którego pierwowzorem jest dziadek autorki) staje się kanwą pięknej historii o rodzinnych więzach i sile miłości.
Książkę można podzielić na dwie części – pierwsza, opisująca życie na wsi przed wojną, skupiona jest na historii całej rodziny, ukazuje codzienne życie w gospodarstwie i panujące wówczas zwyczaje, pociąg ludzi do emigracji i konsekwencje ich wyboru. Moniak-Azzopardi sięga do wydarzeń historycznych ukazując nam również rzeź wołyńską. Robi to w sposób niezwykle obrazowy, choć krótko i treściwie, bez zbędnego patosu i – tak często stosowanej – przesady. Niby mimochodem wskazuje, jak zmiany geopolityczne odbijają się na człowieku. Bardzo dosadnie i prosto pokazuje czasy, w których ludzka zawiść mogła zniszczyć człowieka oraz jak wyglądało życie w czasach powszechnego donosicielstwa i korupcji.
Druga część książki skupia się już tylko na Henryku i jego wnuczce Natalii. Nauczycielu, którego losy zostały naznaczone absolutnie wszystkim, co przyniósł nam XX wiek – biedą, wojną, próbami zachowania „normalności” w świecie, w którym wszystko stanęło na głowie i ciągłą walką z systemem. Jednak Henryk zaczyna zapadać się w sobie dopiero wtedy, gdy traci najukochańszą żonę. Powoli odchodzi. To wszystko obserwuje jego mieszkająca we Francji wnuczka. Nie godząc się na taką kolej rzeczy przyjeżdża do kraju i próbuje wszelkimi możliwymi sposobami pomóc dziadkowi odzyskać chęć do życia. Czy jej się uda?
Niespotykana to w dzisiejszych czasach miłość. Czysta, niczym nieograniczona, bez żadnej rysy. Miłość wnuczki i dziadka, tak bardzo odstająca od współczesnych relacji międzyludzkich, na które nie mamy czasu, bo wszystkim zawsze się gdzieś spieszy. Nadeszły czasy, kiedy nie tylko dziadkowie odchodzą w zapomnienie, ale nawet rodzice. Czasy, w których wzruszenia chowa się w ciemnym pokoju. To niezwykle refleksyjna historia, pełna ściskających żołądek momentów, piękna, skłaniająca do przemyśleń.
Lekcja dla mnie? Pominę słynne słowa księdza Jana Twardowskiego, bo każdy je zna. Przy najbliższych trzeba po prostu trwać. Z szacunkiem i oddaniem.