Czy to grzech, że nie zostałam prawniczką? W liceum z godną podziwu zaciętością odbębniałam sześć godzin tygodniowo historii, ucząc się, na którym palcu królowa Bona nosiła pierścionek i tym podobnych bzdur. Historyczkę (nie mylić z histeryczką) miałam cudowną, nie powiem. Sprzedawała wiedzę tak, jak sprzedaje się rydze przy autostradzie w kierunku Warszawy – szybko i efektywnie. Profil historyczno-prawny, który wybrałam dla siebie w ówczesnym tak zwanym „Zawadzkim”, miał otworzyć przede mną wrota każdego sądu i nauczyć mnie zmiękczać zatwardziałych przeciwników. Ku mojej radości zostałam magistrem socjologii. Też dobrze. Bo co oni wyprawiają na tych prawniczych kierunkach ja się pytam?! Co oni robią z tymi studentami? Naprawdę nie wiem. Szukam odpowiedzi od jakiegoś czasu. Mróz, Koziarski, Czornyj – ukończyli to sławetne „prawo”, po czym zasiedli do pisania książek i, że tak kolokwialnie powiem, rozwalili system. Mróz jak Mróz – każdy wie, Koziarski po swoim „Ciemnokręgu” zostawił mnie w kompletnej rozsypce, a Czornyj? Czornyj pozamiatał, grzesząc przy tym okrutnie.
Wielu recenzentów lubi debiuty. Ja też lubię, ale staram się być rozsądna. Tak wiele dobrych i nieprzeczytanych jeszcze lektur zalega na moim regale, że do debiutów podchodzę z dystansem. Nie ukrywam, że takie właśnie odczucia towarzyszyły mi względem książki Maxa Czornyja. Słyszałam o niej, czytałam o niej, ale postanowiłam odpuścić. Gdyby nie całkowity przypadek, pewnie nawet bym po nią nie sięgnęła. Ale stało się i muszę przyznać: powinnam zmienić zasady dawania kredytu zaufania, bo ominięcie „Grzechu” byłoby… grzechem.
Jesteśmy w Lublinie. Miejscowa policja próbuje złapać sadystycznego mordercę, którego metody pozbawiania życia ofiar budzą prawdziwą grozę. To nie „jakiś tam morderca”. To barbarzyńca, dewiant, a jednocześnie inteligentny przeciwnik, którego nie można zlekceważyć. Na czele grupy policjantów, usiłujących rozszyfrować tajemnicze iksy (stanowiące podpis mordercy), stoi komisarz Eryk Deryło. Z jednej strony znudzony życiem kąśliwy choleryk, z drugiej – kochający mąż, który przy swojej żonie nabiera ogłady i stanowi oazę spokoju. Właściwie rzadkie momenty, w których pisarz przenosi nas do domu państwa Deryło, są jedynymi spokojnymi chwilami w tej książce. Pozostała część pędzi, nie pozwalając czytelnikowi odetchnąć. Kawa? Zapomnijcie. Chyba, że już naprawdę organizm odmawia posłuszeństwa, a brutal z Lublina znów daje o sobie znać – wtedy może uda wam się choć na chwilę przerwać lekturę.
Bardzo chcę zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz, która niewątpliwie wpłynęła na mój pozytywny odbiór „Grzechu”, a mianowicie bardzo dobre posługiwanie się słowem. Nie wiem dlaczego, nastawiłam się bardziej niechlujne podejście do tego tematu. W głowie wykreowałam sobie Czornyja, jako kolejnego młodego faceta, który chce – na modłę Mroza – stać się bożyszczem czytelników, niezależnie od jakości treści. Wystarczy naszpikować książkę różnymi historiami, wrzucić do jednego wora niebywałe okrucieństwo, instytucję kościelną, profilera i co tam jeszcze pod światem, a reszta „jakoś pójdzie”. Na szczęście Czornyj uniknął historii rodem z Dana Browna. Dał za to popis w postaci świetnie skonstruowanej historii i genialnego suspensu.
Dobre to. Naprawdę dobre. Dla ludzi o mocnych nerwach, którzy poszukują w kryminale (czy thrillerze) czegoś więcej niż tylko pościgu za sprawcą. Z niecierpliwością oczekuję dalszego ciągu przygód komisarza Deryło, a z tego, co wiem, już niedługo będziemy mogli je poznać.