Poglądy różniące się od przyjętych za jedynie słuszne często zostają niewypowiedziane. Mało tego – uznawane są za nieistniejące. Każdy wyrażony głośno bunt (choćby niewielki) zostaje zazwyczaj spacyfikowany w zarodku. Takie nastały czasy. Mam wrażenie, że owe „czasy” obejmują każdy element naszego życia i coraz trudniej otwarcie prezentować swoje poglądy. Myślę sobie, że pisarze mają trochę lepiej w tej kwestii, bo mogą przeciwstawiać się ustalonemu porządkowi, kreując bohaterów buntowników recytujących myśli autora. Zarzuty? „Przecież to tylko fikcja”.
Nie wiem, co miała w głowie kobieta tworząca pod pseudonimem Elena Ferrante. Nie wiem, czy Leda, bohaterka i narratorka jej książki pod tytułem„Córka”, jest reminiscencją samej autorki. Niemniej wiele jej spostrzeżeń – szczególnie związanych z macierzyństwem – jest mi bliskich.
Mimo posiadania dwójki dzieci żadna ze mnie Matka Polka. Nie czytam książek o genialnym wychowaniu, żywieniu, pielęgnacji oraz poradników motywacyjnych, które chcą ze mnie zrobić wiecznie uśmiechniętego robota bez prawa do prostego stwierdzenia: „Nie mam siły”. Omijam zaróżowione blogi parentingowe, na których sprzedaje się swoje „cudowne bycie” za pomocą pięknych jasnych zdjęć. Dorosłam do tego, że mnie to najzwyczajniej w świecie wkurza. Ot tak, po prostu. Kiedyś sama byłabym skłonna napisać esej na temat utraty pierwszego zęba – dzisiaj nastawiam się już tylko na to, że Zębowa Wróżka zwyczajnie mnie oskubie, bowiem mój syn sprzedał mi informację, że nie chodzi jedynie o zabranie ząbka i drobny podarek. Ma być Lego. Najlepiej za kilka stów.
Kolejne dowody na bycie „złą” matką? Nie było mi żal zostawić z dziadkami mojego niespełna trzyletniego syna i podróżować przez prawie miesiąc po Indochinach. Gdzieś między Wietnamem a Kambodżą zatęskniłam, ale to nie było jednoznaczne z chęcią powrotu do domu. Odpoczęłam, nabrałam sił i chęci do tego, by być dalej fajną mamą. Moje dziecko tylko na tym skorzystało – spędziło cudowny czas z rozpieszczającymi go dziadkami, a ja po powrocie miałam dużo energii do zabaw, chorób i wszystkiego, o czym tylko książę Pawełek zamarzył.
Dlaczego o tym piszę? Bo mam w głowie mnóstwo myśli po przeczytaniu „Córki”. To historia czterdziestoośmioletniej rozwiedzionej kobiety, która odkrywa, że wyjazd jej córek na inny kontynent był jej potrzebny do tego, by zacząć wreszcie żyć zgodnie z samą sobą. Ta książka to rozrachunek z życiem i sumieniem, w którym – poprzez obserwację innej, wydawałoby się na pierwszy rzut oka szczęśliwej rodziny – stara się wytłumaczyć swój „zimny chów” i częsty brak wyrozumiałości dla swoich pociech. Wspomina swoje starania, aby być lepszą matką niż jej własna, opowiada o swoich wybuchach złości, które kończyły się biciem. Próbuje pokazać nam i wytłumaczyć jednocześnie, z czego wynikała jej frustracja i – muszę przyznać – te tłumaczenia wcale nie są dla mnie wyciągnięte z kapelusza. Ferrante doskonale pokazała wszystkie strachy, które pojawiają się w głowie matki, wyrzuciła z siebie niewypowiedziane żale względem tych, którzy narzucili jej kierat domowy bez możliwości samorealizacji. „Córka” to studium nad macierzyństwem i psychiką kobiety, która – stając się matką – traci szansę na cokolwiek poza opieką nad potomstwem. To głos, który często próbuje być zagłuszony w dzisiejszych czasach.
Pomimo tematu, który jest mi bliski, bardzo dobrej historii napisanej bez nadmiernej egzaltacji i nadęcia (które mogłoby się pojawić po sukcesach poprzednich książek Ferrante) cieszyłam się, że jej gabaryty ograniczają się do niewiele ponad dwustu stron. Obawiam się, że historia Ledy przy większej objętości byłaby zwyczajnie przegadana. Mam jedno zastrzeżenie, które powstało podświadomie w mojej głowie i nie pozwoliło oddać się lekturze w całości – niepostrzeżenie wkradła się do mojej głowy Oriana Fallaci ze swoim „Listem do nienarodzonego dziecka”, który wywarł na mnie tak piorunujące wrażenie, że nie wiem, czy jakakolwiek inna książka traktująca o macierzyństwie jest w stanie wpłynąć równie mocno na moją percepcję. Oddaję serce książkom, które powodują, że nie mogę zasnąć, które czytam na raty, bo nie potrafię zmierzyć się z poruszanym problemem, a potem wracam do nich z (jakby) niechęcią po to, by chłonąć kolejne strony jak zagubiony wędrowiec wodę na pustyni. Ferrante poruszyła ważny temat, ale nie wstrząsnęła mną wystarczająco. Wydaje mi się, że ta historia w ten sposób mogłaby zostać napisana przez wiele kobiet – Fallaci nikt nie jest w stanie pokonać ani nawet stać się jej naśladowcą.