Czasami dziwnie się to moje czytanie układa. Dopiero co pisałam o górach i mojej miłości do nich, a tu wpada w moje ręce książka, której akcja dzieje się nad polskim morzem. Jakby chciała wybronić ten nasz niezbyt dobrze reklamowany Bałtyk przed moimi oskarżeniami o wiecznie złą pogodę, zimną wodę i brak miejsca na plaży. Jakby koniecznie chciała mnie przekonać, że warto nad morze jechać, przejść się po molo, pospacerować po piasku, pogonić się z falami, wdychać jod i cieszyć się kojącym szumem wody. To tak, jakby książka do mnie mówiła. Cóż, żadne to odkrycie: literatura do nas przemawia w taki czy inny sposób. Taka między innymi jej rola.
Nad nasze polskie morze, do osławionego Kołobrzegu przeniosła mnie debiutancka powieść Beaty Mieczkowskiej-Miśtak „Fabryka wiatru”. Mocno nastrajająca okładka przywodziła na myśl coś magicznego, tajemnicę do rozwiązania. Niewielki gabaryt książki przekonywał, że lektura nie potrwa długo i może nawet będzie przyjemna.
Główna bohaterka, nomen omen Beata, na prośbę swojego przyjaciela próbuje ustalić miejsce położenia pewnego budynku, który ten uwiecznił na jednym ze swoich zdjęć. Sprawa jest o tyle tajemnicza, że ów budynek – zgodnie z informacjami uzyskanymi od autora fotografii – powinien znajdować się w Kołobrzegu, rodzinnym mieście Beaty, tymczasem ona zupełnie go nie kojarzy. Rozpoczyna poszukiwania dziwnego obiektu, odkrywając pewne historyczne fakty zamiecione pod dywan wiele lat temu. Kobieta angażuje do swojego „zlecenia” męża, przyjaciół oraz brata w nadziei, że wspólnymi siłami łatwiej będzie rozwiązać zagadkę.
Przyznaję, że Beacie Mieczkowskiej-Miśtak udało się stworzyć odpowiedni klimat dla swojej powieści. Opisy przyrody, które sukcesywnie omijam od licealnych czasów, tutaj nabrały ogromnego znaczenia. Fizycznie czułam wiatr wiejący od morza, oczami wyobraźni widziałam wzburzone fale, wyobrażałam sobie siebie stojącą na środku plaży, poddającą się cudownej morskiej bryzie. Moje serce ożywało w momentach, gdy autorka przytaczała opowieści snute przez żeglarzy. Niestety, to były tylko zrywy. Interesująca historia pojawiała się na dwóch, góra trzech stronach, po czym Mieczkowka-Miśtak wracała do nieco nużącego życia swojej bohaterki, które w zasadzie niewiele wnosiło. Nagromadzenie postaci wmieszanych w całą sprawę spowodowało, że przestawała ona być tajemniczą, a wydawała się być po prostu rozrywką dla znajomych. Akcja, która momentami nabierała rozpędu, za chwilę hamowała i całe napięcie opadało – jak te fale na wietrze: w górę i w dół. Niestety, w tym wypadku wcale nie okazało się to dobre. Szkoda wielka, bo w mojej głowie do teraz odzywa się pewien rodzaj buntu, że przecież można było ten pomysł naprawdę dobrze wykorzystać. Tymczasem czuję niedosyt.
Odkąd skończyłam tę książkę zastanawiam się, jak można ją ocenić. Z jednej strony – czuć w niej jakąś część autorki, czyta się ją na tyle płynnie, że dla czytelnika posiadającego więcej wolnego czasu wieczorem mogłaby to być nawet jednodniowa przygoda, cały pomysł na fabułę uważam za bardzo dobry, a jednak coś mi w tym wszystkim zgrzytało i nie był to piasek w zębach. Składam to na karb debiutu, może pewnego rodzaju testowania czytelnika i próby odnalezienia własnej drogi. Co do tego, że Beata Mieczkowska-Miśtak posiada umiejętność tworzenia tła historii, potrafi wprowadzić odpowiednią atmosferę, a może nawet zarazić czytelnika swoją spokojną gawędą nie mam wątpliwości. Jednak, by mnie porwać, potrzeba czegoś więcej, mniejszej monotonni, krwistych bohaterów. Mam nadzieję, że jej kolejna powieść, a podobno już takowa powstaje, będzie zawierała wszystko to, czego zabrakło mi tym razem. Potencjał na pewno ku temu jest.