Zasadniczo nie lubię poniedziałków. Wtorki już są lepsze, bo bliżej piątku. Ale najfajniejszy jest wtorkowy wieczór, kiedy mogę Wam zaprezentować kolejne wydanie cyklu “Doceniam okładki”. Dziś swój zestaw pokaże nam Marcel Woźniak (Czwarta Strona), autor cyklu kryminałów ze świetnym komisarzem Brodzkim w roli głównej. Chyba niebawem pojawi się kolejna część… mam przynajmniej taką nadzieję!
***
Kiedy Ania z bloga “Spadło mi z regała” (zawsze mam odruch, żeby poprawiać na “regału”, wybacz!) zaproponowała mi przedstawienie ulubionych okładek, musiałem się nad tym pytaniem chwilę zastanowić. W pierwszym momencie nie zjawiły mi się przed oczami fantazyjne, kolorowe okładki, ale… bohaterowie książek. I kiedy tak chwilę pomyślałem, a był to dzień wielkich myśli o niczym, zrozumiałem, że przedmiotowe podejście do książek było u mnie zawsze na dalszym miejscu.
Muszę popełnić ten wstęp, byście lepiej zrozumieli moje pokrętne tłumaczenia. Kiedy jako dzieciak wchodziłem w świat książek, były one pierwszym wehikułem do świata wyobraźni, zaraz za poduszkami, na których śniło się o smokach.
Nie chodzi o gradację, co i kiedy było lepsze, a o powód mojego osobliwego podejścia. W czasach bez internetu, a nawet bez telegazety, filmy, książki i gazety były najbogatszym źródłem informacji. Wiadomo przecież, że kiedy jest się dzieckiem, mniej się o świecie wie. A to oznacza, że zetknięcie z nieprawdopodobnymi historiami świata dorosłych i świata fantastycznego (nie mam tu na myśli tylko science fiction, fantastyczni mogą być równie dobrze Rycerze Okrągłego Stołu), jest przeżyciem wielokroć wstrząsającym dla młodego, chłonnego umysłu. Dlatego pozostawały biegi do biblioteki, wyczekiwanie otwarcia kiosków w środę rano, by kupić gazetę “Motor” i “Piłka Nożna”, błagania kolegi, by nagrał na video mecz transmitowany na Canal+, a potem przychodzenie po kasetę i zatykanie uszu, by rozbawiony kolega nie zdradził mi wyniku meczu, który jego oczy widziały, a moje nie. Bajki na adapterach, mecze w radiu, magiczne książki wynalezione na półce u babci…
I dlatego tak mocno utkwiły mi w pamięci te książki, których nie wypuszczałem z rąk, dopóki nie doczytałem z wypiekami na twarzy do końca. Pamiętam ich poszczerbione rogi, zapach papieru i zostający na opuszkach palców magiczny pył. Dziś sam jestem dziadkiem, więc cóż mogę… No dobrze, żartuję. Chodzi mi o to, że podziwiam dziś z niekłamaną fascynacją kolorowe okładki książek, często opatrzone piękną grafiką, genialne typograficznie tak, jak kiedyś genialne były albumy winyli. Przyznam jednak, że jest tego tyle, że czasem boję się, czy aby wyświechtany zwrot o “ocenianiu książki po okładce” nie przejmuje pałeczki. Zgadzam się bowiem, że okładka i tytuł są immanentną częścią książki i pewną obietnicą tego, co w środku, ale – podobnie, jak u ludzi – najważniejsze jest wnętrze. Wspaniale, kiedy wszystko jest fantazyjne i piękne, z charakterem i polotem, ale wciąż – najważniejsze jest wnętrze. Wnętrza książki nie da się wydrukować w 3D. Sam pamiętam moment, kiedy zobaczyłem pewną fotografię i wykrzyknąłem “Muszę mieć to zdjęcie na okładce książki!”. Istotnie, zdjęcie emanowało na mnie, ponieważ tak bardzo odpowiadało temu, co o wnętrzu pisanej właśnie książki myślałem i co w związku z nią czułem. Jednocześnie jednak, kiedy ktoś pyta mnie o okładki książek, widzę raczej konkretne książki trzymane w spoconych z entuzjazmu dłoniach, chowane pod podręcznikiem na ławce w szkole, czytane na przerwie, na ławce lub w nocy, z latarką pod kołdrą, żeby nie obudzić siostry.
Chciałbym zatem zabrać Was, drodzy Czytelnicy, w krótką podróż do miejsca, gdzie spotykają się wszystkie światy.
1) Pinokio, Carlo Collodi, Wydawnictwo Książka i Wiedza, 1951.
Pięknie wydana książka, przyozdobiona czarno-białymi rysunkami i kolorową okładką. Przez to, że miała duży format, otwierało się ją, jak tajemną księgę. Gdy się w nią czasem wpatrywałem, miałem wrażenie, że postacie lada chwila wybiegną poza okładkę. Umieszczony w centralnej części drewniany chłopiec i tajemnicze postacie dookoła mają w sobie coś baśniowego.
2) Podróż smokiem Diplodokiem, Anna i Tomasz Baranowscy, Wydawnictwo Ongrys, 1986.
Diplodok pojawił się przed Jurrasic Park, żeby była jasność! 🙂 Fragmenty opowiadań znaleźć można było w młodzieżowym czasopismie “Ja, Ty i My”. Mieniący się na okładce tajemniczy stwór był niezwykle sympatyczny, a grafika zachwycała. Niedługo zobaczymy jego przygody na kinowym ekranie.
3) Tajemnice 64 pól, Romuald Frey, Stefan Witkowski, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, 1978.
Okładka była minimalistyczna, a kwadratową książkę (w nawiązaniu do kwadratowych pól na szachownicy) obszyto czerwonym materiałem. Czerwono-czarne kwadraty w połączeniu z zagadkowym tytułem sprawiały, że była ważną pozycją na półce. Pokazał mi ją tata, on też nauczył mnie gry w szachy. Grałem sportowo prawie dziesięć lat, byłem nawet wicemistrzem Polski w liceum, ale mimo programów i baz komputerowych, Tajemnice 64 pól wciąż pozostały nierozwiązane. Mam ją do dziś.
4) Niewiarygodne przygody Marka Piegusa, Edmund Niziurski, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, 1959.
Wynaleziona u babci książka z ilustracją Bohdana Butenko. Na jego wyobraźni wizualnej wychowało się kilka pokoleń gapiszonów i urwisów!
5) Tam, gdzie spotykają się wszystkie światy. Podróż do krainy dzieciństwa, William Wharton, Wydawnictwo Salamandra, 2000.
Plastelinowy domek na okładce nawiązywał do świata z dzieciństwa, jaki narrator odnalazł w szufladzie starego domu. Chował do niej swoją wyobraźnię. Na pamiątkę tej lektury wymyśliłem tytuł dla swojego drugiego tomiku poetyckiego (ale to już zupełnie inna historia).
6) Marsjanin, Andy Weir, Wydawnictwo Akurat, 2011.
Żeby nie było jednak tak sentymentalnie, dorzucam do pieca coś nowego i kosmicznego. Uwielbiam tę książkę i uwielbiam tę okładkę. Jest w punkt, po prostu taka, jaka powinna być. Font, kolor, fotografia i tonalność, wszystko jest idealne. Noszę w sercu Kroniki marsjańskie Brandury’ego, więc historia była dla mnie pasjonująca. Jakiś czas później pojawił się cover z facjatą Matta Damona. Jest dla mnie olbrzymim nieporozumieniem i skrajną głupotą umieszczanie na okładkach książek przerobionych posterów ekranizacji lub adaptacji tychże książek. A już szczytem bezczelności jest pisanie na książce o aktorach, którzy wcielają się w role bohaterów. Ktoś tu nie odrobił lekcji z poetyki i historii sztuki! To są inne tworzywa i inne nośniki! Powołany do życia bohater literacki ożywa w wyobraźni czytelnika! A zekranizowany scenariusz filmowy ożywa na ekranie w konkretnej, jednej realizacji czy też, mówiąc fachowo, konkretyzacji. Scenariusz to nie literatura, a instrukcja obsługi historii, zupełnie inna bajka. Mało tego, ekranizacje często nie pokrywają się z książką choćby w połowie. Ale content się zgadza, o zgrozo. Całe szczęście Marsjanin jest fascynujący w obu wersjach. A najlepszą wersją okładki jest ta oryginalna.
A Wy? Jak podchodzicie do przedmiotowego charakteru książki i okładek?
Pozdrawiam!
***
Muszę przyznać, że Marcel bardzo mnie zaskoczył – zarówno mocno “uczuciowym” podejściem do wybranych okładek, jak i długością swojego wywodu 😉 Bardzo się cieszę, że oddał nam tak dużo siebie w tych słowach i pozwolił poznać nieco bliżej. Mnie do wspomnianych książek z dzieciństwa bardzo blisko, bowiem pamiętam każdą jedną. To pewnie dlatego, że jesteśmy rówieśnikami 😉
A co do “regału” – wybaczam! Niezmiennie wywołuje to uśmiech na mojej twarzy – niektórzy wciąż myślą, że to przypadek 😛
Marcel, dziękuję!
A za tydzień… ale się ostatnio męsko zrobiło… będzie bawił się z nami Tomek prowadzący bloga Nowalijki. Zapraszam!