– Czytałaś „Piętno Midasa” Lingas-Łoniewskiej?
– No ba! Pewnie!
– A „Szóstego”?
– Nie.
– Głupiaś.
Kocham swoich przyjaciół za szczerość. Za to szczególne nieowijanie w bawełnę, za nazywanie po imieniu pewnych – mogłoby się wydawać skomplikowanych – spraw. „Głupiaś” to może nie jest moje drugie imię (ani nawet trzecie!), aczkolwiek rzeczywiście pominięcie któregokolwiek z thrillerów Agnieszki Lingas-Łoniewskiej może świadczyć o pewnego rodzaju ignorancji. W niektórych środowiskach może nawet uchodzić za głupotę. Czasami nawet skrajną. Nazwisko tej pisarki to marka sama w sobie, a ja lubię markową literaturę. Dlatego też ciągle zarzucam sobie, że tak niedawno odkryłam jej twórczość. Ale uwaga! Nadrabiam! Z dnia na dzień stałam się nałogową pochłaniaczką.
„Szósty”, o którym mowa w powyższej – niezwykle rozbudowanej, pełnej wielkich słów i wymyślnych określeń – rozmowie to książka starsza od mojej córki. Mogłoby się zdarzyć, że pominęłabym ją gdzieś w trakcie czytania coraz to nowszych książek Agnieszki, gdyby nie fakt, że pisarka przypomniała o tej historii, dopisując do niej co nieco. Ja to doskonale rozumiem – miała kobieta coś do powiedzenia, to powiedziała. A co będzie się z tym użerać! Rach ciach i mamy nowego „Szóstego po latach”. „Łapnęłam” go, gdy tylko nadarzyła się okazja. Nikt mi już nie powie, żem głupia. Czytałam dwa dni. Strasznie długo, ale to tylko dlatego, bo stwierdziłam, że urlopem na żądanie z powodu czytania książki nie zabłysnę u szefostwa. No więc były dwa dni, ale za to jakie!
Marcin jest szefem elitarnej jednostki zwanej Śląską Grupą Śledczą, która aktualnie poszukuje seryjnego mordercy. Policjanci szybko orientują się, że sprawca wybiera na swoje ofiary zawsze ten sam typ kobiet – blondynki o zielonych oczach. Jest w tym jakiś głębszy sens, jakaś metafora, szczególne znaczenie, dlatego do współpracy z ekipą śledczych zostaje oddelegowana Alicja, która jest psychologiem. Zaczyna się pościg, w którym czas odgrywa niebagatelną rolę. Tytułowy Szósty narzuca swój rytm policjantom, w centrum zainteresowania stawiając Marcina. Powodu należy szukać w przeszłości.
Jak to zazwyczaj bywa w książkach Lingas-Łoniewskiej – poza pierońsko dobrze skonstruowaną zagadką i permanentnym napięciem mamy tu miłość, trochę erotyki i mnóstwo emocji. Wiernych czytelników w zasadzie nie powinno to dziwić, bo Agnieszka posiada dar, dzięki któremu tworzy porywające, pełne zawiłości historie, sprzedawane w najlepszy z możliwych sposób – prosto, bez udziwnień, konsekwentnie. Może nie jestem znawczynią wszystkich thrillerów, które wyszły spod jej pióra, ale porównując „Piętno Midasa”, „W szponach szaleństwa” oraz „Szóstego po latach” można zauważyć pewien styl, którym posługuje się pisarka. Nie zrozumcie mnie źle – to nie ma nic wspólnego ze schematycznością. Ten styl jest po prostu unikatowy, „lingasowołoniesowski”. I ja go zdecydowanie lubię.
Mam tutaj tylko jeden mały problem. Coś mnie uwiera, nie daje spokoju, wpycha się w klawiaturę i nie pozwala o sobie nie wspomnieć. Małe coś, co wprowadza mnie w stan lekkiego zdenerwowania. No, może nawet nieco cięższego. Taki drobny zgrzyt w mojej głowie, z którym nie wiem, co mam zrobić. Bo… Bo tu się nie da doszukać żadnego zastrzeżenia, żadnej nieścisłości, żadnej pomyłki. Wszystko jest takie jak być powinno. Ile można chwalić? Jak pomyślę, ile książek jeszcze w tym roku Agnieszka Lingas-Łoniewska nam pokaże, jak przypomnę sobie, że jestem już po lekturze jej dylogii, która ma premierę w kwietniu, jak uświadomię sobie, że znów będę chwalić (a uwierzcie, będę!), to zaczynam się zastanawiać, czy ja już nudna nie jestem. Ale chyba nie… Bo skoro ona się nie nudzi, to pochwały zawsze będą wskazane.