Szeroka droga przecinana pasami, po których śpieszą ludzie zapatrzeni w najnowsze telefony komórkowe, spoglądający co chwilę na zegarek z miną cierpiętnika spóźniającego się na bardzo ważne spotkanie biznesowe. Pełen luz w kwestii ubioru – od szytego na miarę garnituru po kolorowe „nie wiadomo co” luźno narzucone na ciało. Taksówki sunące jedna za drugą z kierowcami, którzy nie muszą się martwić o kurs. Wieżowce, apartamentowce, oszklone drapacze chmur, które wcale nie przytłaczają mieszkańców miasta, a jedynie robią ogromne wrażenie na turystach. Ciągły ruch, zapach ogromnego miasta, tłum, a wszystko to „przystrojone” kakofonią, która nikomu nie przeszkadza – co najwyżej onieśmiela turystów. Tak kojarzy mi się Nowy Jork wraz z jego mieszkańcami. Widzę ich spełniające się marzenia o lepszej pracy, ich możliwości i – wydawałoby się – brak problemów. Są uosobieniem słynnego „american dream”, który jeszcze kilkadziesiąt lat temu był dla nas czymś nieosiągalnym. Jak jest teraz? Co myślą o tym Amerykanie? Czy rzeczywiście jest im tak dobrze w kraju, który dla wielu z nas przez lata stanowił ideał demokracji?
J.D. Vance zmierzył się z utartym przekonaniem o cudowności Ameryki i opowiedział o tym, jak wygląda życie poza metropoliami nasyconymi bogactwem i perspektywami. Nie wymyślił żadnej historii, nie stworzył wartkiej akcji pełnej cudownych bohaterów, nie opisał alternatywnego świata. Vance postanowił powspominać swoje życie z czasów, gdy był chłopcem wychowującym się w tzw. “pasie rdzy”, w rejonie Appalachów – w tej części Stanów Zjednoczonych, o której nie mówi się chętnie i którą nikt się nie chwali. Jego książka, „Elegia dla bidoków”, to bardzo sprawnie opowiedziana historia o tym, jak dojrzewał wśród ludzi, którzy nie mają nic wspólnego ze spieszącymi wzdłuż arterii Nowego Jorku czy też przesiadującymi w Starbucks’ie mieszkańcami dużego miasta. To opowieść o domu, który stanowili niewiarygodni ludzie, absolutni indywidualiści, posiadający własny kodeks moralny i broniący go w sposób wręcz irracjonalny. Ten dom stanowiła babcia Mamaw i dziadek Papaw, najbliżsi autorowi ludzie. Dom, którego nie potrafiła stworzyć jego zniszczona nałogami matka i nieobecny ojciec. Nie podołali również dorywczy tatusiowie. Stawiając w centrum uwagi swoich najbliższych, Vance wspomina, jak wyglądało życie mieszkańców Middletown w stanie Ohio, gdy zaczął upadać przemysł, a wraz z nim nadzieje na lepsze jutro. Przemoc (fizyczna i słowna), alkoholizm, narkotyki, próby samobójcze, niestabilność emocjonalna – nic nadzwyczajnego, chleb powszedni. Najważniejsze były zasady, którymi kierowała się Mamaw i które od małego wpajała wnukowi, co zresztą mocno odcisnęło piętno na jego późniejszym życiu.
Wydaje się, jakby „Elegia dla bidoków” była swoistym studium przypadku – autor analizuje z każdej strony środowisko, w którym dorastał, pokazując nam nierówności i brak perspektyw panujące w Ameryce. Reprezentując nurt republikański, unaocznia (a przynajmniej próbuje), co należy zmienić, żeby dać szansę wszystkim młodym ludziom na to, by – za jego przykładem – mogli studiować prawo na Yale bez obawy, że ich na to nie stać lub że są to za wysokie progi.
Pięknie mówiąc o rodzinie, Vance obnaża pewną zaściankowość klasy robotniczej, która za wszystkie niepowodzenia wini innych, nie robiąc absolutnie nic, by cokolwiek zmienić. Nie krytykuje. W całym tym rozliczaniu się z przeszłością czuć absolutne oddanie i zrozumienie dla ludzi, którzy go wychowali. Vance’owi się udało. Wybił się. Zapewne niebawem wkroczy w szeregi partii republikańskiej. Będzie przykładem tego, jak bidok dotarł tak daleko bez koneksji i układów. Już samo to czyni go „innym od reszty”. Daje też nadzieję, że mamy wpływ na to, kim będziemy, niezależnie od tego, w jakim środowisku się wychowamy.
„Elegia dla bidoków” została nam sprzedana jako psychologiczno-socjologiczne studium na temat tego, co takiego stało się w Ameryce, że rządzi nią Trump. Uważam jednak, że jej największym atutem jest fakt, że po prostu bardzo dobrze się ją czyta. Nie jest naszpikowana danymi statystycznymi, nie uderza nas mnóstwem cytatów z mądrych książek, nie pokonuje nas informacjami. To po prostu książka, którą może przeczytać każdy, nie tylko żywo zainteresowany polityką Stanów Zjednoczonych.
Ameryka to nie tylko zapachy metropolii, biznes i kasa. To również smród śmieci wywalonych na obrzeżach miast, bieda i patologia. „American dream”? Nie trzeba mi mówić o amerykańskim śnie. Miałam swój, całkowicie polski, z którego brutalnie mnie obudzono. Może podczas kolejnych wyborów uda się jeszcze pomarzyć.