Dzieci przeżywają rodziców, którzy – odmeldowując wykonanie zadania – mają prawo odejść tam, gdzie będzie im lepiej. Wyobrażenie tego magicznego miejsca każdy pielęgnuje w sobie jak chce i nikomu nic do tego. Ważne, że odchodzą gdzieś, gdzie na pewno będą szczęśliwi. Przynajmniej tak ja sobie myślę i wcale nie chcę tego zmieniać.
Dzieci przeżywają rodziców, którzy – oddając z siebie wszystko, co tylko mogli – mają prawo odejść na zasłużoną emeryturę do wieczności i cieszyć oko poczynaniami swoich pociech, spoglądając z góry. Tak to sobie wyobrażam. Widzę mojego ojca, który zupełnie niespodziewanie pożegnał się z tym światem, zostawiając kompletnie nieprzygotowaną do samotności córkę i żonę. Nie zrobił tego celowo. Ktoś na górze zadecydował za niego. Taki świat, takie życie. Minęły lata i kobiety jego życia w postaci mnie i mojej mamy zdążyły pogodzić się z tą stratą. Czujemy, że i tak jest gdzieś obok. A co by było, gdyby to on zdecydował o odejściu? Gdyby podjął decyzję za nas wszystkich, postanawiając zakończyć swój niespełniony żywot? Czy czułabym go gdzieś obok? Mówią – nie oceniaj. Czy tak się da?
13letni David Vann przeżył swojego ojca, który – poddając się, tchórząc, nie umiejąc podołać życiu, w którym potykał się na własne życzenie – odebrał sobie żywot tuż po tym, jak syn odmówił mu wspólnego wyjazdu. Ten sam David napisał książkę „Legenda o samobójstwie”, w której (w sposób niemożliwy do przełknięcia na jeden raz), w fikcję mocno wplótł swoje przeżycia związane z utratą taty, rozliczając się w pewien sposób z przeszłością, ze stratą, o którą się obwiniał oraz z ojcem eskapistą, który pogubił się w świecie i – jeszcze zanim strzelił sobie w głowę – zostawił rodzinę dla innej kobiety.
„Legenda o samobójstwie” to zbiór opowiadań, które przenikają przez siebie. Na pierwszy plan wysuwają się relacje między ojcem a synem, które szczególnie uderzyły mnie w opowiadaniu „Wyspa Sukkwan”, podzielonym na dwie części. Pierwsza to historia o tym, że to nie wiek decyduje o dojrzałości. To opowieść, w której nastolatek, wywieziony przez ojca na odludną wyspę, służy ojcu za spowiednika, niańkę i wydaje się być gwarancją odkupienia jego win. Druga część to… Ach, przeczytajcie tę książkę sami. Streszczanie jej to największy błąd, jaki można popełnić. Ta lektura przykuwa uwagę absolutnie wszystkim – od okładki przez tematykę po język, którym posługuje się Vann. Niebywale oszczędny, a jednocześnie liryczny, przepełniony emocjami, które w ogóle nas nie ogłuszają. Trudno oddać ducha „Legendy o samobójstwie”, bo to nadzwyczaj piękna literatura, choć trudna i przeszywająca do szpiku kości. Bez zbędnej egzaltacji, kiczowato brzmiących, wzniosłych słów. Spokojna i stonowana, a jednocześnie wywołująca krzyk odczuwany wewnątrz.
Być może już to czujecie, być może jeszcze wyleje się coś ze mnie i dopiero wtedy zauważycie, ale targają mną niesamowite emocje po przeczytaniu tej książki. Tłukę w klawiaturę jak szalona, ciągle kasując i poprawiając to, co chciałabym wykrzyczeć o tym słabym mężczyźnie, który zostawił syna, bo był zbyt słaby, żeby mierzyć się ze wszystkim, co niesie życie. O mężczyźnie, który bez kobiety stawał się nieporadny i zagubiony. Już samo to sprawia, że „Legenda o samobójstwie” jest niemożliwie inną lekturą od jakiejkolwiek przeczytanej przeze mnie dotychczas.
Czy David Vann poradził sobie z traumą? Czy przełamał tabu? Z ostatniego opowiadania można wnioskować, że – jako Roy (alter ego?) – tak, że na swój sposób rozliczył się z przeszłością. Pisarz zostawił nam swoją przeszłość – do przemyślenia, przetrawienia, przeżycia. Zmierzyłam się z nią i wyszłam potargana, poraniona i całkowicie rozbita. Czego więcej można oczekiwać po literaturze?