Recenzje

„Miejsce i imię”
Maciej Siembieda

przez

Na moim serdecznym palcu mieni się brylant. Niewielki. Powiedziałabym nawet – subtelny. Wtopiony w złotą obręcz przypominającą koronę stanowi symbol czegoś wyjątkowego, jedynego w swoim rodzaju. Szlif brylantowy. Jedyna biżuteria, z którą się nie rozstaję.

Dla mnie to mały symbol wielkiego uczucia, dla niektórych oznaka luksusu, gwarantowanego szczęścia, dobrobytu. A czym był skrywany brylant dla Dawida Schwartzmana, który całkiem przypadkiem z kuglarza stał się genialnym szlifierzem diamentów, twórcą tzw. „czarnego szlifu”? Przepustką do wolności, gwarancją bogactwa czy może po prostu symbolem miłości i oddania? Czymkolwiek był dla niego, na pewno stał się idée fixe dla wielu ludzi związanych z „diamentową branżą”. Historia tego młodego chłopaka, jego niepowtarzalne umiejętności i wrodzony spryt stały się kanwą najnowszej powieści Macieja Siembiedy „Miejsce i imię”. Powieści nadzwyczajnej, jedynej w swoim rodzaju, sensacji w najlepszym wydaniu. Powieści, którą poczułam tak, jak nigdy wcześniej nie udało mi się poczuć przygody, w której fizycznie nie brałam udziału.

Dawid Schwartzman vel Johan Pinto został osadzony w obozie pracy przymusowej dla Żydów na Górze Świętej Anny na Opolszczyźnie. Miał szczęście w tym nieszczęściu, bowiem od razu został mianowany kapo oddziału robotniczego, odpowiedzialnego za pracę dla generała SS, Albrechta Schmelta. Mimo że teoretycznie odpowiadali oni za budowę drogi (dziś popularna autostrada A4), praktycznie pracowali na rzecz kieszeni pana Schmelta i jego przedstawiciela na miejscu, Rudolfa Vogela.

Błędem byłoby jednak zostawienie tej historii w takim momencie, bowiem to, czego dokonuje Siembieda, to prawdziwa podróż w czasie i przestrzeni, wzbogacona mnóstwem faktów historycznych i prowadzona w towarzystwie wielu bohaterów. Jak przystało na bardzo dobrą sensację, spora ilość wątków i postaci pojawiających się podczas lektury „Miejsca i imienia” nie pozwala na chwilę nieuwagi – sprawdziłam: minimalne rozproszenie nie daje szansy w pełni cieszyć się pomysłami autora. A uwierzcie mi, ma on ich całe mnóstwo. Mocno dyskutowana (szczególnie ostatnio) w mediach sprawa obozów „polskich”, „niemieckich”, „żydowskich” to jedno, ale dołączenie do tego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Instytutu Pamięci Narodowej, izraelskiego Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu (Jad Waszem), rosyjskiej mafii i amsterdamskich znawców diamentów to już prawdziwy rollercoaster. Wszystko to okraszone osobą Jakuba Kani, niezłomnego byłego prokuratora IPN, który teraz pracuje dla Jad Waszem. Okraszone subtelnie, bez przesady, z delikatnym niedosytem, za który wyjątkowo dziękuję autorowi. Przecież to nie jest książka o Jakubie Kani, ale z Jakubem Kanią, a to subtelna różnica.

Na uwagę zasługuje fakt, że pisarz, opracowując tę powieść, skorzystał z historii, na którą trafił w latach osiemdziesiątych podczas swoich reporterskich ekspedycji. Traf chciał, że miało to miejsce na Opolszczyźnie, a sprawa dotyczyła tajemniczych fundamentów znajdujących się naprzeciwko Muzeum Czynu Powstańczego na Górze Świętej Anny. Niczym Jakub Kania skrupulatnie dochodził prawdy, przeszukując archiwa i rozmawiając ze świadkami zdarzeń, które wplótł w swoją powieść. To niebywałe z jakim smakiem czyta się o tym wszystkim! Historia Dawida Schwartzmana, który jest postacią fikcyjną, rezonuje z prawdziwymi wydarzeniami tak, że nie sposób się domyślić, co jest fikcją literacką, a co faktami historycznymi. W dodatku – na co zwróciłam szczególną uwagę  podczas czytania poprzedniej powieści Pana Macieja „444” – całe prawie pięćset stron jest napisane pięknym językiem człowieka, który najzwyczajniej w świecie dba o słowa. Czepiam się tego jak rzep, ale taka dbałość o język nie jest immanentną cechą wszystkich pisarzy. Siembieda ma to w sobie – tak po prostu.

 „Miejsce i imię” pobudziło moją wyobraźnię do tego stopnia, że w pewien zimowy (a jednak wyglądający jak wiosenny) dzień udałam się na wycieczkę na Górę Świętej Anny. Na własnym ciele poczułam chłód murów Muzeum Czynu Powstańczego, osobiście stanęłam obok zachowanych fundamentów dawnej szlifierni diamentów, przez chwilę nawet poczułam się jak bohaterka książki. O tej podróży możecie poczytać tutaj.

Czy druga książka Siembiedy dorównuje pierwszej? Gdybym miała je ze sobą porównać, musiałabym określić to tak: „Czwórki” były świetne – wciągające, smakowite, dobre. „Miejsce i imię” jest doskonałe – pochłaniające, wyborne i genialne. Mam ochotę zapytać: Quo vadis, Macieju? Bo – że to nie koniec przygód Jakuba Kani – jestem pewna.

Może Ci się również spodobać: