Daleko mi do Beaty Kozidrak, ale muszę za nią powtórzyć – siedzę i siedzę, myślę i myślę. Dokładniej – zastanawiam się, jak zacząć tę recenzję, żeby było fajnie, z przytupem, interesująco. Żeby buty spadły, a najlepiej, żeby opublikowano ją w gazetach, mówiono o niej w telewizji i w ogóle, żeby na mnie i na autorkę książki, o której będzie mowa, spłynęła gloria i chwała. Tymczasem jedyne, co przychodzi mi do głowy to to, że przede mną bardzo trudne zadanie. Przyznaję – to jedna z najtrudniejszych recenzji, jakie dotychczas przyszło mi pisać. Nie chodzi o to, że nie wiem co chciałabym przekazać, bo przecież zawsze mam coś do powiedzenia i wtrącam swoje trzy grosze. Absolutnie każda książka wywołuje jakieś emocje czy wrażenia, o których można rozmawiać godzinami. Rzecz nie w tym, że zastanawiam się, czy warto polecić recenzowaną dzisiaj książkę czy też nie. Przecież warto – jestem absolutnie pewna. Chodzi o to, że – poza sporą grupą ludzi, do których trafi ten tekst (zasięgi mi rosną, ależ się cieszę!) – przeczyta ją Natalia Nowak-Lewandowska, a przecież to jej dotyczy ta recenzja. Natalii i jej najnowszego dziecka, „Układanki”. Może po kolei… może najpierw opowiem Wam coś o samej książce, a potem wytłumaczę, na czym dokładniej polega moja niezręczność.
„Układanka” to pierwsza część trylogii, którą autorka nazwała „Teorią gier”. Akcja książki dzieje się w Katowicach, które są mi szczególnie bliskie z uwagi na fakt, że studiowałam i mieszkałam tam przez kilka ładnych lat. Właśnie w stolicy Śląska toczy się śledztwo w sprawie ludzkich szczątków odnalezionych w pobliskim Lesie Murckowskim. Z jednej strony dochodzenie prowadzi Julianna Różańska, dziennikarka lokalnej gazety, a z drugiej jej brat bliźniak, pracujący w katowickiej komendzie. Gdybym Was zostawiła z tym opisem, moglibyście (błędnie!) pomyśleć, że to po prostu kolejny kryminał. W ten sposób zrobiłabym Wam krzywdę, a co gorsza okazałabym się nierzetelna, bowiem Nowak-Lewandowska wcale nie napisała po prostu kryminału. Ta książka to świetny obyczaj okraszony kryminalną zagadką, co uczyniło lekturę jeszcze bardziej interesującą. Bohaterowie Nowak-Lewandowskiej nigdy nie są wydumani, to raczej znajomi mijani na klatce schodowej albo przy wejściu do osiedlowego sklepu – ludzie tacy jak my. Narkotyki, pierwsza miłość, problemy z nastolatkami, śmierć, zazdrość – pisarka przyzwyczaiła czytelników do tego, że poruszanie życiowych problemów to jej smykałka. Robi to w każdej swojej książce – czasami bardzo kontrowersyjnie (jak w świetnej „Pozorności”), a już na pewno zwięźle i bez zbędnego rozdrabniania tematu (jak to miało miejsce w „Głodzie miłości”). Tym razem do gatunku, w którym zdecydowanie dobrze się czuje, wplotła elementy kryminału i uważam to za strzał w dziesiątkę.
Na czym więc polega mój problem? Bo ja Natalię osobiście bardzo lubię i cenię. Nie tylko jako pisarkę i autorkę książek, które recenzuję czy którym patronuję. Z Natalią całkowicie przypadkowo połączyła mnie szczególna więź – nie dlatego, że słuchamy podobnej muzyki i potrafimy mówić dokładnie to samo w jednym momencie, jakbyśmy siedziały w swoich głowach. To dzięki niej jestem w tym miejscu, w którym jestem, bo jako bardzo początkująca blogerka (wciąż jestem początkująca, ale już mniej 🙂) dostałam od niej całe mnóstwo rad na temat tego, jak odnaleźć się w nowej roli. Trudno mi, bo chciałabym się odwdzięczyć, pisząc recenzję, która zwojuje świat. Nie dlatego, że jestem coś „winna” – w przyjaźni nie ma takiego pojęcia. Po prostu uważam, że „Układanka” to naprawdę świetna książka, najlepsza z dotychczasowych i zależy mi, by wszyscy, którzy kojarzą Natalię z książek “dla kobiet”, zmierzyli się z pierwszą częścią “Teorii gier”. To aż w głowie się nie mieści, że w jednej babie siedzi tyle pomysłów! I mogłabym tak w sumie pisać i pisać, ale wszystko, co chciałam Wam przekazać, w telegraficznym skrócie ujęte zostało na okładce – zajrzyjcie.
Nic dodać, nic ująć.