Pamiętam lekcje historii, w czasie których nauczycielka opowiadała nam o założeniach komunizmu, jego ideologach i reprezentowanych przez nich głównych nurtach. Jako „rocznik orwellowski” miałam jakieś pojęcie o tym, czym komunizm tak naprawdę jest, jednak z wczesnego dzieciństwa pamiętałam głównie kartki, które ojciec przynosił do domu, a mama wymieniała na co się dało, białego Fiata 126p z bagażnikiem na dachu oraz „Akademię Pana Kleksa” i ukochany „Plastusiowy pamiętnik”. Moje dorastanie to okres przemian, który nastąpił po Okrągłym Stole. Moja dorosłość to już tylko obserwacja pogrążającej się w chaosie sceny politycznej. Z tym większym zainteresowaniem sięgam po lektury, które wnoszą do mojego świata wiedzę na temat przeszłości. Bardzo często piszę o tym, że poznawanie choćby zalążków historii z kart powieści jest dla mnie najlepszym sposobem na zdobywanie wiedzy. Szczególnie interesujące wydają się historie tworzone przez autorów, którzy – wskutek własnej wielokulturowości – pozwalają nam „wyczytać świat”. To przekonanie towarzyszyło mi podczas lektury „Patriotów” Sany Krasikov.
Pisarka urodziła się na Ukrainie (w rodzinie z żydowskimi korzeniami), wychowała w Gruzji, by w końcu – wraz z rodzicami – wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Z tej mieszanki wyszła bardzo dobra historia o dość przewrotnym tytule.
„Patrioci” to trzypokoleniowa saga, której akcja, niczym wahadło, prowadzi nas z jednej epoki do drugiej. Nasza podróż w czasie zaczyna się w latach trzydziestych XX wieku, kiedy to młoda Florence Fein, która buntując się przeciwko amerykańskiemu kapitalizmowi, uwiedziona przez komunizm postanawia wyjechać z Brooklinu do Moskwy w nadziei na lepsze życie w postaci dobrej pracy, wielkiej miłości i całkowitej swobody. Tymczasem okazuje się, że w tym cudownym kraju, jakim miał być Związek Radziecki, nie czeka na nią nic poza ciągłą walką o życie swoje i bliskich. Powrót? Nie ma na to szans. Amerykanka żydowskiego pochodzenia dla stalinowskich władz to cenny łup. W dodatku jako ekspata przez swój ojczysty kraj zostaje uznana za swego rodzaju zdrajcę i, po odebraniu jej amerykańskiego paszportu przez radzieckie władze, nie ma już żadnego dokumentu poświadczającego pochodzenie. Nie mając żadnej perspektywy, zostaje w kraju, wychodzi za mąż i rodzi syna. Wahadło czasu przemierza przez zimną wojnę oraz upadek ZSRR aż do współczesności, kiedy to mały chłopiec z prologu powieści jest już starszym mężczyzną, uznanym pracownikiem przemysłu naftowego. To Julian, syn Florence. Mieszka w Stanach Zjednoczonych i próbuje wyciągnąć z Rosji swojego syna, Lenny’ego, który – pod wpływem nieżyjącej już babci – postanowił robić karierę w znienawidzonym przez ojca kraju. Gdy Julian wyjeżdża do Moskwy w celach służbowych, zostaje uwikłany w sprawę, której ofiarą pada nie kto inny, jak właśnie Lenny.
Ta wielowątkowa historia wciąga od pierwszych stron. Jest w niej wszystko, czego można oczekiwać od dobrej książki. Warunkiem jest pewien dystans i niepoddawanie się iluzji, że to książka historyczna. Moim zdaniem Krasikov stworzyła naprawdę piękną powieść, bardzo aktualną i pełną emocji. Jak mogłoby być inaczej, skoro rzecz dotyczy narodowej tożsamości wśród emigrantów? Jak można by było nazwać tę książkę byle jaką, skoro mamy w niej wszystko – nadzieję, strach, bohaterstwo, odwagę, dobro i zło? Czy można uważać Florence za kobietę jakich wiele? Być może można, kwestia doświadczeń. Dla mnie do końca pozostała zagadką. Próbowałam zrozumieć tę enigmatyczną postać, ale ciągle mi coś umykało, a gdy wydawało się, że już chwytam jakiś ślad – uciekał mi sprzed oczu. Zafascynowanych Wielkim Bratem (skoro już padła wzmianka o Orwellu) było bardzo wielu. Krasikov, tworząc postać Florence, pozwala nam zdecydować, ile warte było to zauroczenie. Przesłuchiwania, aresztowania, gułag – czy to mało? Fein trwa przy swoim. To właśnie próbuje zrozumieć Julian i z tym mierzą się czytelnicy. Podróż mężczyzny do współczesnej Rosji pokazuje nam, jak niewiele zmieniło się w systemie politycznym tego kraju. Pod przykrywką nowoczesności i otwarcia na świat wciąż załatwia się tam sprawy szantażem, zastraszaniem i machlojkami.
Trochę zabrakło mi w tej historii jednej bolesnej prawdy – mając wiedzy o tym, jak wyglądały przesłuchania i jakie obowiązywały metody w „łamaniu” podejrzanych o kolaborację, spotkania Florence z towarzyszem Subotinem wydawały się niemalże potajemną schadzką zakochanych. Tak, wiem, przesadzam. Wszystko po to, by zaznaczyć, jak bardzo ten fakt zaburzał mi odbiór niektórych fragmentów książki. Być może tego typu niedociągnięć jest więcej, moja wiedza na temat stalinowskiej Rosji nie sięga na tyle daleko, bym mogła je zwinnie punktować, jednak – mimo ewentualnych potknięć – uważam tę książkę za jedną z najciekawszych, jakie przeczytałam w tym roku. I choć gabaryty nieco odstraszają, to mogę Wam zagwarantować, że ta powieść jest na tyle porywająca, że dłuższe delektowanie się nią działa tylko i wyłącznie na korzyść. Książki i czytelnika. Polecam.