Emigrujemy w różnych celach – by się dorobić, odpocząć, pozwiedzać. Niektórzy kierują się bardziej górnolotnymi potrzebami – chcą odnaleźć odpowiedzi na fundamentalne pytania dotyczące swojej egzystencji. Emigrujemy na krócej lub dłużej, czasami na zawsze. Opuszczając znane nam środowisko, stajemy się częścią jakiejś społeczności i przyjmujemy zasady jej funkcjonowania jako swoje. Mnie też zdarzyło się kiedyś wyemigrować. Szczęśliwie, bo do Norwegii. Skąd to szczęście? No cóż, będę szczera – z pieniędzy, które mogłam tam zarobić. Gdy już je zarobiłam, szczęściem było podróżowanie po tym pięknym kraju. Kiedy już dokładnie poznałam wszystkie jego zakątki, niesamowitym szczęściem był dla mnie powrót do Polski, kupno mieszkania bez kredytu i mocne postanowienie, że już nigdy nigdzie nie wyjadę na dłużej. Bo wiecie, ja lubię mieszkać w Polsce. Jasne, że konto bankowe kwiczy, że pojawiły się zobowiązania, że łatwiej było mieć co miesiąc wpływy z jednym zerem więcej. Jednak wewnątrz mnie wszystko się buntowało. Moja mentalność była zupełnie różna od mentalności otaczających mnie ludzi. Właściwie to czułam się samotna. Marzyłam o powrocie do Polski. Nie żałuję swojej decyzji. Nigdy nie żałowałam.
A przecież Norwegia to jeszcze nie koniec świata. Jeszcze można w miarę szybko się tam dostać. Przecież to wciąż jest Europa! A gdyby tak wybyć na inny kontynent? Tak zrobiły bohaterki najnowszej książki Janice Y.K. Lee – Mercy, Hilary i Margaret. Te trzy Amerykanki oraz ich rodziny reprezentują grupę ekspatów, którzy postanowili realizować sen o lepszym bycie w tętniącym życiem Hongkongu, gdzie rekordowa liczba wieżowców mogłaby przytłoczyć, ale ich po prostu napędza. To jedno z większych centrów finansowych świata daje im gwarancję lepszych warunków zatrudnienia, a co za tym idzie – większego luksusu. Mercy jest młodą dziewczyną, absolwentką Uniwersytetu Columbia, która postanawia opuścić Amerykę i przetestować siebie w zupełnie nowych warunkach i może nawet wreszcie znaleźć jakąś sensowna pracę (co do tej pory zupełnie się jej nie udawało). Hilary i Margaret, jako oddane żony swoich mężów, zajmują się głównie domem, choć każdy z tych domów różni się od siebie diametralnie. Losy kobiet krzyżują się w dość niecodziennych okolicznościach.
Podczas czytania tej książki dwie myśli zaprzątały moją głowę (po zakończeniu doszła trzecia). Pierwsza to taka, że Lee pokierowała życiem swoich bohaterek w taki sposób, że – niezależnie od konfiguracji – ich wzajemne relacje zawsze powodują jakiś rodzaj bólu, wywoływany przez zazdrość, zdradę, poczucie winy czy nawet podświadomą nienawiść. Druga myśl to taka, że mimo funkcjonowania wśród dość hermetycznej społeczności, teoretycznie z tymi samymi rozterkami i problemami, każda z nich tak naprawdę jest sama ze sobą. Pisarka dała im odpowiednio dużo przestrzeni, by (mimo trzecioosobowej narracji) mogły wypowiedzieć każde swoje zmartwienie.
„Emigrantki” mogłyby wydawać się książką lekką i przyjemną. To ten typ lektury, którą poleciłabym właściwie każdemu, nie zastanawiając się nad jego preferencjami. Wiecie co jest jednak największym sukcesem tej książki? To, że pod warstwą prostego w odbiorze tekstu kryją się pokłady emocji. Nie da się ich pominąć, nie można przejść obojętnie obok bohaterek, czego dowodem jest moje osobiste zaangażowanie w życie każdej z nich. Mój stosunek do Mercy przechodził wiele etapów: od delikatnej irytacji przez pełną wyrzutów złość po współczucie i tolerancję. Margaret, której mocno kibicowałam, mogłaby zrobić chyba najgorszą rzecz na świecie, a ja i tak miałabym dla niej mnóstwo wyrozumiałości. Wreszcie Hilary, której tak bardzo było mi żal, a jednocześnie trochę jej zazdrościłam. Kompilacja tych wszystkich wrażeń i emocji bije w serce czytelnika w każdym rozdziale, jednak dla mnie wszystko sprowadziło się do jednego: zarówno Mercy, jak i Margaret oraz Hilary są całkowicie wyalienowane, mierzą się ze swoimi problemami w bezbrzeżnej samotności. Ich traumy – bardziej lub mniej uświadomione – poruszają, wywołują empatię oraz poczucie, że mogłybyśmy się znaleźć na ich miejscu.
Trzecia wspomniana wyżej myśl, z którą Janice Y.K. Lee zostawiła mnie wraz z ostatnią stroną swojej książki nawiązuje do kobiecej siły i solidarności. „Emigrantki” są niezwykle kobiecą literaturą. Nie mylcie tego pojęcia – dla mnie nie oznacza ono nurtu, który niesłusznie utożsamiany jest z tak zwanymi „czytadłami”. To książka niezwykle dojrzała, tchnąca – czasami bardzo bolesną – prawdą. I to podstawowy powód, dla którego bardzo Wam ją polecam.