Wiadomo, że nie wszystkie eksperymenty zaliczają się do udanych. Są takie, które od razu znajdują swoich zwolenników oraz takie, które niekoniecznie przypadną wszystkim do gustu. Na „książkowej scenie” obserwuję sporo takich eksperymentów, zarówno w kwestii sposobu pisania, jak i coraz odważniejszych form. Mam tu na myśli takie książki, których nie czyta się w tradycyjny sposób. Dokładniej rzecz ujmując, chodzi o wszelkiego rodzaju książki interaktywne, tak popularne szczególnie w przypadku książek dla dzieci. Do dziś wspominam Turlututu. A kuku, to ja! Harve’a Tulleta, która była ulubioną lekturą mojego wówczas półtorarocznego syna. Dmuchał w nią, kręcił, potrząsał, byleby „coś się zadziało”. Wcale się nie dziwię, że tego typu publikacje zaczęły zdobywać niesamowitą popularność. Tą drogą poszło też wydawnictwo Prószyński i S-ka, wydając Małą złą książkę Magnusa Mysta – interaktywną, tajemniczą i nieco straszną lekturę dla starszych dzieci. To oczywiste, że chciałam, aby trafiła na naszą półkę.
Tytułowa książka może i jest mała, ale nie do końca zła, choć niewątpliwie jest to jej największe marzenie. Bardzo chciałaby być straszna, ale potrzebuje do tego odpowiedniego czytelnika, gotowego na wiele poświęceń, a przede wszystkim – na tyle mądrego, by sprostał wszystkim zadaniom, jakie przed nim stawia. Znalezienie odpowiedniego kandydata wcale nie jest łatwe. Już znalazł się jeden ważniak, który podjął się wyzwania, jednak był „zbyt do przodu” i utknął na stronach książki. Jeśli będziesz wystarczająco cierpliwy, na pewno gdzieś go spotkasz i wysłuchasz jego historii. Najważniejsze jednak jest, byś potrafił rozwiązać wszystkie zagadki. Musisz umieć liczyć, być spostrzegawczy i sprytny, a nade wszystko – odporny na drobne złośliwości. A, i jeszcze musisz być uważny, bo tej książki nie czyta się tak jak inne – tutaj skaczesz między stronami, w zależności od tego, jakich odpowiedzi udzielasz na zadane pytania.
Dla mnie to coś nowego. Dodatkowym atutem Małej złej książki jest jej wydanie. Pięknie ilustracje, w odpowiednio stonowanych (żeby nie powiedzieć: strasznych) kolorach, świetna okładka i specyficzny zapach książki, na którą na pewno nie żałowano farby drukarskiej, to niewątpliwie atuty, które powodują, że sprawiamy uciechę wszystkim zmysłom (no, może poza smakiem).
Moim zdaniem Mała zła książka stanowi świetną podstawę do rozmów z (już nie takim małym) dzieckiem na temat kłamstw i braku posłuszeństwa. Niektórych rodziców może bulwersować fakt, że autor – poprzez personifikację książki – nawołuje do tego, by kłamać lub sprzeciwiać się woli starszych. Mało tego – pozwala jej nawet zakląć! Ja podchodzę do tego z innej strony – czy naprawdę nie można potraktować tego jako nauki? Jestem przekonana, że można pokierować dzieckiem w taki sposób, by zachowania, które wydają się być faworyzowane przez autora, stały się doskonałym przykładem na to, jak nie postępować. Uważam, że to w gestii rodziców zostaje decyzja, czy potrafią to zrobić. To na pewno nie będzie dobra lektura dla cztero- czy pięciolatków. Moim zdaniem najlepiej samemu zapoznać się z jej treścią i zdecydować, czy dziecko zrozumie, co chcemy mu przekazać. A potem? Potem zostaje nam już tylko cieszyć się, że możemy zaproponować swoim milusińskim alternatywę dla zwykłej książki.