Mieszkam w niedużym mieście. Gdy wychodzę na balkon, po lewej stronie widzę ogromne pole, które jakimś cudem jeszcze nie zostało przekształcone w działki budowlane i sprzedane deweloperowi. Po prawej – osiedle pełne bloków. Przed oknami zielony skwer z placem zabaw. Nie mogę narzekać na brak zieleni. Jednak obserwując coraz to nowsze budownictwo, nowoczesny design, prostotę i bryłowatość powstających wokół osiedli, coraz częściej tęsknię za domem na wsi. Drewniane chaty, kolorowe okiennice, stylowe wnętrza – uwielbiam je oglądać i spędzać czas w takim otoczeniu. Na co dzień zdecydowanie cenię prostotę i pewnego rodzaju elegancję, która pełna jest szarości, jednak zawsze ocieplonych żółcią, turkusem czy innym kolorem. Jednocześnie zauważam, że „ciepło” powoli odchodzi do lamusa – białe kuchnie, szare salony, czarne blaty zdominowały rzeczywistość, wywołując wrażenie wizyty w muzeum, a nie w domu. Betonowe klatki ozdobione przeszklonymi ścianami i metalowymi barierkami stają się jedyną „atrakcją”. Czy to problem? Trochę tak. Miasta tracą wyrazistość, stając się zbitką szarości z niewielkimi fragmentami zieleni gdzieniegdzie. Niektórzy starają się pokryć tę stratę malowaniem każdego bloku na inny kolor, co – w mojej opinii – przynosi jeszcze gorsze efekty.
O miejscu, w którym nie ma ani skrawka trawy, ani pół drzewa i ani odrobiny koloru możemy poczytać w książce Miasto Złotej Daniela Chmielewskiego, do której ilustracje wykonała Magda Rucińska. To historia dziewczynki, która mieszka w mieście z betonu. Jej jedynymi przyjaciółmi są Miś i lala Tina. Tytułowe miasto nie jest zwyczajnym miejscem – ożywa za każdym razem, gdy chce pokazać swoje niezadowolenie. Tytułowa Złota nie wie, czym są drzewa, liście, a nawet trawa. Nigdy nie widziała kolorów innych niż te, które ją otaczają. Ta historia jest piękną metaforą życia w mieście, w którym ludzie zamykają się w swoich estetycznych domach, stając się nieobecnymi dla innych. Pewną nadzieją na wyrwanie Złotej z szarej rzeczywistości jest tajemnicza dziewczynka, którą ta spotyka na ulicach miasta. Okazuje się, że Sylva mieszkała dotychczas poza miastem, w drewnianej chatce, otoczonej roślinnością i drzewami. To dzięki niej Złota dowiaduje się, czym jest klon i drzazga, jak wyglądają kwiaty i ślimaki. Aby uratować wspomnienia, czwórka przyjaciół zaczyna tworzyć swoje własne (kolorowe) miasto w mieście.
Ta książka pod każdym względem jest wyjątkowa. Format w żaden sposób nie jest zbliżony do standardu, tematyka całkowicie odbiega od tego, do czego przyzwyczaiły nas książki dla dzieci, a ilustracje… no cóż, trzeba przyznać, że nie są to rysunki pełne barwnych i przyjaznych postaci. Kreska Magdy Rucińskiej jest bardzo mocno skorelowana z dosyć groźną atmosferą, którą stworzył Daniel Chmielewski – Złota wcale nie jest śliczną rumianą dziewczynką, Miś nie należy do najpiękniejszych, a otaczające ich bloki są kanciaste i nudne. Wszystko to nad wyraz oryginalne i ciekawe. Warto zaznaczyć, że Miasto Złotej zyskało miano „horroru urbanistycznego”, co chyba jest swoistym novum w literaturze dziecięcej. Nie dajcie się zwieść temu określeniu – ono wcale nie znaczy, że dzieci będą bać się podczas czytania. Jestem przekonana, że wszystko zależy od sposobu przedstawienia tej historii. Nie oczekiwałam, że mój siedmioletni syn zrozumie jej przesłanie, ale ta książka była świetną bazą do tego, by porozmawiać z nim o urbanistyce – oczywiście w okrojonym wydaniu, z ograniczonym użyciem trudnego słowa na “u”.
Wydawnictwo Tadam po raz kolejny udowodniło, że nie boi się eksperymentów i ma zaufanie do swoich autorów oraz grafików. To naprawdę bardzo budujące, że można dzieciom pokazywać świat w sposób mniej standardowy. Takie książki udowadniają mi, że ograniczenia, które nakładam na swoje dzieci w kwestii rozumienia pewnych rzeczy, znajdują się tylko w mojej głowie – nie ich. One mają swoją wyobraźnię, która pozwala im postrzegać trudne kwestie w swój własny, niezwykle ciekawy sposób. Warto dzieciom zaufać, tak jak robi to Wydawnictwo Tadam. Oni wiedzą, co dobre.