Recenzje

„Na koniec świata”
Ewa Maja Maćkowiak

przez

Zdarza Wam się marzyć o ucieczce na koniec świata? Kiedy szef dręczy, przyjaciółka podniesie ciśnienie, facet doprowadzi do szewskiej pasji, a dzieci stękają przez cały weekend nie wiadomo o co? Mnie tak. Wielokrotnie myślę sobie, że najchętniej spakowałabym rzeczy i uciekła gdzieś daleko, żeby pobyć sama ze sobą. Roztaczam wizje samodzielnej podróży, egzystowania w jakimś urokliwym miejscu oraz opijania się kawą i herbatą przy dobrej książce. W myślach snuję opowieść o Ani, która zdobyła się na odwagę i realizuje marzenia, nie zważając na nikogo. I gdy już sobie tak pomyślę, pouśmiecham sama do siebie i pomarzę o przysłowiowych niebieskich migdałach, to zazwyczaj schodzę na ziemię i dociera do mnie, że jednak ten szef co miesiąc przelewa na moje konto wypłatę, ta przyjaciółka niejednokrotnie służyła za chusteczkę, biorąc na klatę wszystkie moje żale, bez faceta nie umiałabym oddychać, a dzieci są dla mnie najważniejsze. Wówczas otwieram oczy, spinam pośladki i z podniesioną głową mierzę się z chwilowymi przeciwnościami losu. Każdy z nas to robi, każdy inaczej. Barbara, główna bohaterka książki Na koniec świata Ewy Mai Maćkowiak, w sytuacji kryzysowej postanowiła przenieść się z miasta na wieś (o nazwie Koniec Świata!), kupić starą chałupę i zająć się czymś pożytecznym, realizując przy tym swoje największe marzenia. Do podjęcia takiej decyzji wystarczył jej niewierny narzeczony (wiecie, taki co to miał być aż po grób) oraz ciotka, która z niewiadomych powodów ostentacyjnie okazuje nienawiść siostrzenicy. Poza nimi Basia ma tylko Halinkę, przyjaciółkę z dzieciństwa, która – przyznaję – skradła moje serce.

Gdyby chcieć w dwóch słowach określić, jaki gatunek wybrała Maćkowiak na swój debiut, należałoby powiedzieć, że jest to lekka obyczajówka. Stali czytelnicy mojego bloga wiedzą doskonale, że to nie jest uwielbiany przeze mnie rodzaj literatury i raczej nie rozczytuję się w tego typu lekturach (poza nielicznymi wyjątkami). Muszę jednak przyznać, że ostatnio nabrałam ochoty na coś niezobowiązującego – może to efekt wakacyjnej pogody, może przemęczenia, a może po prostu nie należy tego niczym tłumaczyć, tylko uprawiać płodozmian czytelniczy.

Sięgając po Na koniec świata, kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Po pierwsze to debiut, a po drugie dowiedziałam się, że autorka para się również poezją, a to zazwyczaj powód, dla którego odpuszczam lekturę – tak już mam. Ale, ale! Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Pytanie tylko, czy szampan będzie oryginalny czy też nie.

Moje obawy zostały potwierdzone – autorka nie wyzbyła się miłości do poezji. Wiersze przytaczane przez bohaterów wywoływały we mnie nerwowość, omijałam je szerokim łukiem, a najchętniej wymazałabym wszystkie, bo psuły lekturę. Dla jasności – nie chodzi o „warsztat” Maćkowiak. Mnie po prostu takie zabiegi drażnią i w moim odczuciu są zwyczajnie infantylne. Jedynym argumentem (i jednocześnie ogromnym atutem), który mógłby w pewien sposób tłumaczyć obecność rymowanek, jest sielski klimat tej książki. I ta sielska atmosfera niewątpliwie udziela się czytelnikowi. Szczególnie, że autorka posługuje się wiejską gwarą w sytuacjach, w których oddaje głos mieszkańcom Końca Świata. Początkowo odczuwałam pewne trudności w czytaniu tych fragmentów, ale nadzwyczaj szybko się przyzwyczaiłam. Tym, co najbardziej mnie zaskoczyło, to humor – kilka razy głośno ryknęłam śmiechem, wizualizując sobie pewne sytuacje, w których znaleźli się bohaterowie.

Oczywiście historia Basi niesie ze sobą przesłanie – zawsze można zacząć od nowa, wszystko zależy od nas, a przyjaciele są najważniejsi. Nic w tym nadzwyczajnego, ale o to chyba chodzi w obyczajówkach – aby w ciekawy sposób opowiedzieć o wszystkim znanych prawdach. Ewa Maja Maćkowiak zrobiła to nieźle jak na swój pierwszy raz, choć ja do pełnej satysfakcji potrzebuję czegoś jeszcze. Niemniej jednak, jeśli gustujecie w takiej literaturze i szukacie lekkiej, optymistycznej i zabawnej historii, to myślę, że się nie zawiedziecie.

Może Ci się również spodobać: