Wychowałam się w domu z wielkim sadem. Pamiętam wiśnie i śliwki, które należało regularnie zbierać, jedną ogromną jabłonkę i nieco mniejszą gruszę, które – długo nieprzycinane – przy wietrze pukały w okna mojego pokoju. Wszystkie drzewa przetykane były krzakami porzeczek i agrestu. Z pewną nostalgią wspominam czasy, gdy mama zaganiała nas do zbierania owoców – piwnica pełna była kompotów, konfitur i wszystkiego, co na co dało się przerobić to, co zebraliśmy. I choć zawsze narzekałam na tę robotę, to wypicie zimą kompotu i wyjadanie wiśni ze słoika stanowiło przyjemność wprost nie do opisania. A jednak moim marzeniem było mieszkać na pobliskim osiedlu, w bloku, gdzie można było spędzać całe dnie z koleżankami. Wydawało mi się, że mieszkanie w takiej komunie musi być dużo ciekawsze. Durna byłam, to jasne.
W posiadaniu takiego domu i sadu jest rodzina Bialickich do momentu, w którym męski przedstawiciel rodu podupada na zdrowiu i nie może dłużej zajmować się majątkiem. W wyniku tego bohaterowie zostają zmuszeni do sprzedaży posiadłości i wyprowadzki do nowo wybudowanego bloku. To zdarzenie komplikuje życie wielu osobom. Warto poznać tę historię, sięgając po najnowszą książkę Joanny Kruszewskiej Nic się nie kończy.
Podobno starych drzew się nie przesadza. Halina, najstarsza z rodu Bialickich, nie do końca zgadza się z decyzjami swoich dzieci, dlatego podejmuje pewne kroki, które zdecydowanie nie podobają się reszcie rodziny. Nie mówię tutaj tylko o jej synu i synowej, ale także o wnukach ostrzącym sobie pazury na pozostałe ze sprzedaży domu pieniądze. Wyjątek stanowi najmłodsza z nich, uznawana przez rodzeństwo za życiową fajtłapę Marta. To właśnie ona, przeciwstawiając się całej rodzinie, dopinguje babcię w realizacji marzeń. Co z tego wszystkiego wyniknie?
Żyjąc w ciągłym biegu, bardzo często zapominamy o najbliższych nam osobach. Odwiedziny u babci często stają się niedzielnym obowiązkiem, który – jeśli tylko by się dało – ograniczylibyśmy do minimum. To straszne, że często przypominamy sobie o najstarszych członkach rodziny dopiero wtedy, gdy w grę zaczynają wchodzić pieniądze. Brzmi brutalnie? Na szczęście Kruszewska pisze o tym w zdecydowanie lżejszy sposób, oplatając dosłowność swobodną narracją. Pisarka pokazuje w ten sposób, że można pisać o tematach tabu tak, by nie wywoływać negatywnych emocji. Czytając tę książkę, miałam wrażenie, że autorka wcale nie chce nikogo oceniać, pokazując racje wszystkich zainteresowanych. Oczywiście z góry wiadomo, po której stronie stoi, ale trudno doszukać się tutaj stanowczej krytyki pozostałych. Motywacje każdego z bohaterów są przedstawione bardzo dokładnie i z pełnym obiektywizmem, co pozwala nam choć trochę ich zrozumieć. Kruszewska pokazuje, że z każdej sytuacji, nawet – wydawałoby się – patowej, istnieje jakieś wyjście. Przypomina nam, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje i to od nas wszystko zależy.
Nic się nie kończy to niezwykle pozytywna opowieść o tym, że nie ma co czekać na odpowiedni moment, by coś zmienić. Każdy jest odpowiedni, gdy się czegoś chce, niezależnie od tego, czy mamy trzydzieści czy też osiemdziesiąt lat na karku, a najgorsze, co możemy sobie zafundować, to życie w całkowitym marazmie. Historia Bialickich to ukłon w stronę osób starszych, którym wydaje się, że już nic im się od życia nie należy. To powieść pokazująca nam, że marzenia nie są atrybutem młodego wieku, a spontaniczne decyzje nie zawsze kończą się tragicznie. Powiem szczerze, że uwielbiam tę historię. Z podziwem czytałam o pełnej godności Halinie, o nieco zwariowanej, ale niezwykle ciepłej Marcie, o znajdującym się między młotem a kowadłem Zbyszku. Nawet Julię udało mi się w końcu polubić. Bardzo Wam polecam tę książkę – zarówno jako patronka, jak i zauroczona czytelniczka.