Recenzje

„Miłość ma twoje imię”
Ilona Gołębiewska

przez

Podobno Kartezjusz twierdził, że sny rodzą się w gruczole zwanym szyszynką, potem uznano, że ma to miejsce gdzieś w układzie limbicznym, a teraz głoszą, że powstają one raczej w tworze siatkowym. Niewiele z tego rozumiem, ale tak podpowiedział mi doktor Google. W każdym razie pewnej nocy przyśnił mi się sen. Nie wiem, gdzie się narodził, ale wystraszył mnie nie na żarty. To była taka klasyczna historyjka o młodej dziewczynie, której największym marzeniem było napisać książkę – taką, która poruszyłaby czytelników, wzbudziłaby emocje i zostałaby okrzyknięta najlepszą książką roku. Kiedy wreszcie udało jej się napisać coś, z czego była dumna i znalazła wydawcę, który dał jej kredyt zaufania, okazało się, że jej „dzieło” w ogóle się nie sprzedawało, a przez czytelników uznane zostało za totalny niewypał. Powiem Wam, że taka perspektywa skutecznie zniechęciła mnie do porywania się z motyką na słońce, dlatego książek nie piszę, a te przeczytane oceniam według moich własnych, prywatnych kryteriów, niejednokrotnie kierując się emocjami. Osobiście uważam, że opinie pisane pod ich wpływem wychodzą najlepiej, jednak jest jeden warunek – muszą być pozytywne. Podczas czytania książki Miłość ma twoje imię Ilony Gołębiewskiej zdałam sobie sprawę, że tym razem będę musiała podejść do tematu odwrotnie – poczekam, aż emocje opadną.

Zapowiadała się lekka i całkiem przyjemna lektura. Nie zakładałam, że okaże się hitem, jednak poddałam się zasłyszanym opiniom na temat autorki i z przekonaniem sięgnęłam po jej najnowszą książkę. Klasyczna historia: on i ona – oboje po przejściach. Los sprawia, że poznają się w najmniej oczekiwanym momencie i – jak to zwykle bywa – nie od razu pałają do siebie sympatią. A jednak coś między nimi zaczyna się dziać. Pozostaje pytanie, czy dadzą sobie radę ze swoją przeszłością. Historia, jakich wiele, ale ten fakt nigdy nie stanowi dla mnie wady – tyle książek już napisano, że trudno silić się na oryginalność, pisząc lekką obyczajówkę o miłości, dylematach i życiowych problemach. Jednak, gdybyśmy tak właśnie podchodzili do pisarzy, to czy ich praca miałaby sens? Moim zdaniem nie. Bo prawda jest taka, że nawet historia poruszająca kwestie wyświechtane, zużyte i wyciśnięte z każdej strony ma szansę się obronić. Czym? Warsztatem autora, kreacją bohaterów i – może Was to zdziwi – swego rodzaju oszczędnością w słowach. Osobiście nigdy nie potrafiłam uprawiać tak zwanego wodolejstwa. Zazdrościłam koleżankom i kolegom, którzy potrafili napisać dwie strony tekstu, podczas gdy ja wyczerpywałam temat w trzech zdaniach. W przypadku książek umiejętność tworzenia treści ma dla mnie sens dopóty, dopóki czytanie mnie nie męczy i dopóki ta treść cokolwiek wnosi.

Miłość ma twoje imię zmęczyła mnie niesamowicie – miałam poczucie, że czytam sztucznie pompowaną historię, która koniecznie musi posiadać określoną ilość znaków. W dodatku wszystko podane zostało w niemożliwy do strawienia dla mnie sposób – nie znoszę czytać książek, które proste kwestie sprzedają napuszonym i patetycznym tonem. Odnoszę wrażenie, że autor chce (mówiąc kolokwialnie) wcisnąć mi kit, pisząc o oczywistościach tak, jakby to były prawdy objawione przez niego. Wierzę, że są ludzie, do których to trafia – na mnie działa jak płachta na byka. Nie jestem głupia, trochę już przeżyłam, a w takich sytuacjach mam wrażenie, że ktoś próbuje odgrywać mentora i zazwyczaj średnio to wychodzi. Gwoździem do trumny tej powieści stał się pomysł na główną bohaterkę, która pokonała mnie swoją bylejakością. Ania Janowska jest uosobieniem „starej-maleńkiej”, która nie ma w sobie żadnej iskry. To dziewczyna, z którą przenigdy nie chciałabym spędzić nawet chwili. Nawet nie dlatego, że jej nie lubię, ale dlatego, że udusiłabym ją gołymi rękami za jej nijakość (w realnym życiu nazywam takie osoby „lelum-polelum”). I choćby nie wiem jak pomysłowa była fabuła, i choćby nawet nie była zepsuta przez pompatyczne dialogi, to jeśli bohaterowie są bez wyrazu – ja nie jestem w stanie pozytywnie odebrać takiej historii. Dla mnie było to nie do przeskoczenia i skutecznie wyleczyło mnie z eksperymentów związanych z lekkimi obyczajówkami. Może to i dobrze.

Może Ci się również spodobać: