Recenzje

„Na plaży Chesil”
Ian McEwan

przez

Złożenie przysięgi małżeńskiej jest nie tylko początkiem nowego życia, ale jednocześnie decyzją, która implikuje wszystko, co od tego momentu uważane jest za „normalne”. Wydawałoby się, że nakładając na palec obrączkę, niejako z automatu stajemy się dojrzalsi, odpowiedzialniejsi, czasem nawet poważniejsi. Kobieta przywdziewa maskę, która zdaje się informować, że od tej pory jest żoną (a nie jakąś tam dziewczyną czy partnerką), a piersi mężczyzny wydają się być wypięte jeszcze bardziej w geście oznaczającym „jestem mężem”. W dzisiejszych czasach może to wygląda nieco inaczej, biorąc pod uwagę fakt, że wiele wymogów i oczekiwań względem małżeństw zostało zatartych. Nikt już nie stoi za drzwiami w noc poślubną, by kolektywnie sprawdzić, czy aby na pewno prześcieradło jest czerwone. Właściwie to chyba niewielu przychodzi do głowy podejmować decyzję o wyborze partnerki na podstawie jej „czystości”. Tak jak słowa „i nie opuszczę cię aż do śmierci” niestety stają się coraz częściej frazesem, tak cnota utrzymywana do dnia ślubu stała się niemalże motywem bajkowym (i tu raczej „stety”). A jednak to właśnie wokół tego tematu rozwinął akcję swojej książki Ian McEwan.

Właściwie to nie wiem, czy słowo „akcja” jest tutaj odpowiednie. Na plaży Chesil, bo o tej książce mowa, jest dla mnie pod tym względem fenomenem i paradoksem jednocześnie. To historia, która pozostawiła mnie w kompletnej rozsypce, choć mogłoby się wydawać, że na niespełna dwustu stronach nie zadziało się nic szczególnego.

Mamy rok 1962. Dla Edwarda i Florence to wyjątkowy czas, bowiem zdecydowali się przysiąc sobie, że już zawsze będą razem. Wyposażeni w obrączki symbolizujące ich wieczną miłość udają się do hotelu, w którym – jak przystało na świeżo poślubionych – skonsumują wreszcie swój związek. Wreszcie, bowiem McEwan przenosi nas do epoki, w której seks przedmałżeński nie ma racji bytu, a wszelkie rozmowy na jego temat nie mają prawa się odbyć. Para dwudziestodwulatków staje w obliczu sytuacji, co do której mają zupełnie odmienne podejście. Ta noc wypełniona zostaje oczekiwaniem, strachem, obrzydzeniem, pożądaniem i urażoną dumą.

Ian McEwan wprowadza czytelników w błogą atmosferę pięknej plaży i ekskluzywnego hotelu, w którym para młodych ludzi spędza uroczy wieczór przy świecach. Nowo poślubieni patrzą sobie w oczy, snując plany o tym, jak będzie wyglądało odtąd ich wspólne życie. Pięknie opisany sielankowy nastrój rozluźnia i przywołuje cudowne obrazy przed oczami. A jednak coś wisi w powietrzu. Od samego początku czułam burzowy klimat, wzbogacony delikatną grozą, która z niewiadomych mi powodów pojawiła się w zakamarkach mojej głowy już po pierwszych stronach lektury. Na tym właśnie polega wspomniany przeze mnie wcześniej paradoks tej książki – pod pozorem prostej historii o problemach młodych ludzi ukryła się przejmująca i wstrząsająca opowieść o tym, do czego prowadzi brak rozmów, niedopowiedzenia i odmienne, nigdy nie sprecyzowane oczekiwania względem siebie. W tej książce najważniejsze jest to, co niewypowiedziane. Wszystko skupia się wokół tego, co nie zostało przez autora nazwane i szczegółowo opisane. Każdy najmniejszy gest, każdy grymas i choćby najkrótsza myśl jest w tej książce tak istotna jak inwokacja w Panu Tadeuszu. To historia złożona z najważniejszych na świecie drobnostek, z ciszy, która mówi wszystko.

Choć pruderia została obalona przez swobodę, to wciąż podstawowym problemem między ludźmi jest brak odpowiedniej komunikacji, szczerości i otwartości. Czasami wciąż boimy się przyznać do tego, co nas uwiera, doprowadzając do sytuacji, z której nie ma odwrotu, niejednokrotnie tracąc najważniejsze. Ian McEwan, tworząc niewielkich rozmiarów powieść, stworzył swoistą epopeję. Dla mnie to jedna z niewielu książek, do których na pewno będę wracać. Przeczytajcie koniecznie.

Może Ci się również spodobać: