Jedni ludzie coś potrafią, a inni nie. Proste jak sznurek. Jedni potrafią napisać piękną powieść, a inni dumają nad kilkusetznakowym tekstem przez kilka godzin, siląc się na – choćby trochę – porównywalny poziom treści. Jednym przychodzi to łatwo, innym nie wychodzi wcale lub tylko w pewnym sensie, poniekąd, niejako. Czasem jeszcze w pewnej mierze. Nie jestem od szafowania pięknymi słowami. Nie potrafię. Ja gonię przecinki w zdaniach wielokrotnie złożonych i – dzieląc je czasami na kilka krótszych – udowadniam, że kropka to dobry znak. Uwierzcie mi, postawienie kropki potrafi wiele zmienić. Całe życie nawet. Bo przecież są życia, które przebiegają bez znaków interpunkcyjnych – z siłą huraganu i prędkością pociągu marki Pendolino. I czasami aż się prosi o tę nieszczęsne małe coś na końcu, bo już nawet średniki nie pomagają. Ale ja nie o tym chciałam…
Przeczytałam ostatnio powieść. Piękną. Może nawet idealną. Smakowałam każde jej słowo i każdy przecinek. I – wyjątkowo – tylko kropki nie chciałam zobaczyć. Tej ostatniej. Ona oznacza koniec. A ja wcale nie chciałam kończyć tej książki. Jakub Małecki powieścią Nikt nie idzie – bo o niej chcę Wam opowiedzieć – pokonał mnie swoją literacką wrażliwością, wyssał ze mnie całe pokłady pewności siebie, butności i zuchwałości, a potem wypluł bez najmniejszego wstydu gdzieś w środku miasta, żebym mogła obserwować dwie kobiety walczące o spokojne życie po stracie. Zostawił mnie w samym środku codzienności, splątanej samotnością, wyrzutami sumienia i niedopowiedzeniami. Nikt nie idzie to powieść złożona ze wspomnień, które – poskładane w całość – dają obraz współczesnego człowieka i smakują nie zawsze smacznym koktajlem, jakim jest nasze życie, gdy dodamy do niego nie to co trzeba. Minimalizm i oszczędność w słowach, które chyba stały się już charakterystyczną cechą prozy Małeckiego, w tej książce nabierają dodatkowego blasku. Proste sceny, kreślone przez naprawdę doświadczonego (wydawałoby się może czasem, że nawet leciwego) pisarza, fundują nam sensualne doświadczenia. Od pierwszych stron nie opuszczało mnie przekonanie, że ta powieść została mocno przepracowana i przemyślana i dzięki temu nie musi mierzyć się z określeniem banalnej. Wiecie, że jestem daleka od nadmiernego wychwalania, ale muszę przyznać, że to chyba najbardziej niebanalny pisarz mojego pokolenia. I jeden z niewielu, którym ufam i który za każdym razem zaskakuje mnie jeszcze bardziej.
Nikt nie idzie to opowieść o tym, że mając wszystko, możesz nie mieć nic. Jednocześnie – nie mając nic, jesteś bogatszy od innych. Małecki, jako mistrz nadawania nawet prostym przedmiotom duszy, każdemu ze swoich bohaterów podarował coś, co było dla niego szczególne – plecak wypełniony balonami, specjalnie stworzoną książkę, pognieciony bilet na lot w przestworzach, fortepian. Pod jego wpływem (Małeckiego, nie fortepianu) sama zaczęłam poszukiwać w swoim życiu ważnych przedmiotów. Potem przyszły wspomnienia z nimi związane. Na końcu pojawiły się łzy. Czasem one mówią więcej niż najpiękniejsze słowa. Kropka.