Jakiś czas temu uczyłam się sztuki przeprowadzania resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Znamienne hasło, które powtarzaliśmy podczas symulowanych rozmów z dyspozytorem pogotowia „Pacjent nieprzytomny, nie oddycha”, błąkało się po mojej głowie przez wiele dni. Może Was to zdziwi, ale wspomnienie tego szkolenia wróciło do mnie podczas lektury książki Drzewo Anioła Lucindy Riley. Gdy czytałam o utracie pamięci przez jedną z bohaterek i odnosiłam tę sytuację do własnego życia (wyobrażając sobie, że zamiast obrazów z pierwszych lat życia moich dzieci oraz wielu innych wspomnień mam w głowie pustkę), pomyślałam, że to taka metafora stanu owego pacjenta – nieprzytomny, nie oddycha. Nie ma nic poza tu i teraz, a ktoś obok prowadzi wspomnianą resuscytację, próbując przywrócić mnie do życia poprzez pokazywanie mi świata na nowo.
Gretę poznajemy jako starszą panią. Z okazji Świąt Bożego Narodzenia zostaje ona przywieziona przez wieloletniego przyjaciela do posiadłości, w której spędziła skrawek swojego życia. Kobieta, która wiele lat wcześniej uległa wypadkowi i cała jej pamięć została wykasowana, nie potrafi odnaleźć się wśród – podobno najbliższych jej – ludzi. Jednak odkrycie grobu małego chłopca w pobliskim lesie wywołuje migawki wspomnień, które Lucinda Riley przepięknie splata w powieść, od której odrywałam się tylko dlatego, że mój organizm domagał się snu.
Drzewo Anioła to mój osobisty debiut, jeśli chodzi o prozę Riley. Świetne opinie o napisanej przez nią serii Siedem Sióstr zachęciły mnie, by poznać „geniusz” pisarki. Czytelnicy, którzy sięgają do moich recenzji, wiedzą, że lubię się czepiać. Lubię doszukiwać się wad i punktować za niedociągnięcia i błędy. Nie znoszę trywialnych historii, które sprawiają wrażenie, jakby zostały napisane na kolanie w pewną ciepłą letnią noc. Decydując się na lekturę tej książki, nie liczyłam na to, że otrzymam powieść, której trudno coś zarzucić. A dokładnie taką powieść otrzymałam.
Przyznam, że okładka nieco mnie zmyliła. Spodziewałam się kolejnej świątecznej opowieści – dobrej, ale jednak nieco sztampowej, bo przecież najczęściej właśnie takie są te historie. Tymczasem świąteczny czas ma się właściwie nijak do fabuły skoncentrowanej na zaburzonych relacjach, będących efektem bardzo złych wyborów. Riley uwiodła mnie sposobem przedstawienia swoich bohaterów, którzy wywołują bardzo skrajne emocje. To ten rodzaj bohaterów, których trudno jednoznacznie określić. Wściekałam się na Gretę za jej decyzje, za odrzucanie szansy na dobre życie, a korzystanie z tej, której konsekwencją było piekło. Miałam ochotę wydrapać oczy Chesce, kobiecie-tornado, która z podobną prędkością niszczyła życie wszystkich wokół. Denerwowała mnie Ava i jej brak asertywności. A jednak wszystkim tym kobietom współczułam, dopingowałam i mocno trzymałam kciuki za ich spokojną przyszłość. Bo – pomimo mojej złości – polubiłam je. Podziwiałam Davida, który poświęcał swoje życie, będąc opoką dla każdej z nich, niezależnie od sytuacji. I choć był trochę jak książę z bajki, to wyjątkowo mi to nie przeszkadzało. Właściwie w tej książce na uwagę zasługują nawet drugo- i trzecioplanowe postaci. Absolutnie każda z nich została przez autorkę dopieszczona, żadna nie została potraktowana po macoszemu.
Drzewo Anioła to porywająca historia, która – mimo wielu wątków – nie nudzi czytelnika. Wręcz przeciwnie, porywa i – niczym duchy z powieści Dickensa – zabiera w różne miejsca, wskazując konsekwencje naszych działań i wyborów. Od pięknej walijskiej posiadłości przez Hollywood po uniwersytecki kampus. W międzyczasie – przystanki: szpital psychiatryczny oraz oddział intensywnej terapii. Jakby tego było mało – chwila na planie filmowym i koncercie. A wszystko to w formie świetnie dopracowanej historii, którą naprawdę bardzo Wam polecam.