Uprzedzenia mogą spowodować, że dokonamy złego osądu. Zły osąd może spowodować, że nie podejmiemy się czegoś, co mogłoby być przyjemne, ciekawe lub jakkolwiek inaczej korzystnie wpłynąć na nasze życie. Stanąłem przed wielkim dylematem, biorąc do ręki najnowszą powieść Anne Bishop Filary świata, wydaną przez Wydawnictwo Initium. Moje uprzedzenie wynika z obecności w powieści istot zwanych Fae. Z winny innej autorki – Sarah J. Maas – mam ich tak bardzo dość, że na samą myśl o przeczytaniu jeszcze jednej strony z udziałem Fae odechciewa mi się wszystkiego. Naprawdę bałem się, że nie będę w stanie tego przeskoczyć, mimo iż Bishop to jedna z moich ulubionych autorek. Mimo wszystko – udało się! Ale czy było warto?
Bishop, podobnie jak na początku cyklu Czarne Kamienie, wprowadza w książce kompletny chaos. Zdarzenia, bohaterowie, otaczający świat – dostajemy to wszystko od razu „na twarz”. Bez żadnych wyjaśnień coś zaczyna się dziać i kompletnie nie wiadomo o co chodzi. Dlatego też wspomniane wyżej Czarne Kamienie nie są dla nikogo obojętne – jedni je kochają, inni nienawidzą.
W całym chaosie możemy wyróżnić podział światów na Tir Alainn – krainę Fae oraz ziemski padołek zamieszkany przez ludzi i wiedźmy. Fae to zadufane w sobie istoty, które uważają się za lepsze od wszystkich pozostałych żyjących stworzeń. Posiadają nadnaturalne moce, przez co niektórzy z nich faktycznie są legendarni i czczeni. Wykorzystują to, zstępując ze swojego „raju” (jako boskie istoty pod maską istot ludzkich), żeby doznać cielesnych uciech z ludźmi i obdarzyć ich za to różnymi podarkami. Bywa, że z takich związków rodzą się dzieci, jednak większość Fae jest zbyt dumna, żeby przejmować się „mieszańcami”. A jeżeli zdarzy się jakiś wyjątek, który postanowi pozostać wierny swojej ludzkiej miłości, zostaje odtrącony i uważany za gorszego. Koniec końców – chyba nigdy nie będzie mi dane polubić tę rasę. W każdym razie Fae mają jeden zasadniczy problem – ich świat zaczyna znikać po kawałku, a oni nie wiedzą dlaczego. Pomiędzy uciechami rozpaczliwie starają się znaleźć przyczynę problemu i jakoś rozwiązać tę sprawę.
Wiedźmy są wielką tajemnicą tej powieści. Są utalentowane magicznie w dwóch z czterech Gałęzi Matki. Główna bohaterka – Ari – ma moc władania ogniem i ziemią. Pozostałe gałęzie to powietrze i woda. Wiedźmy są strażniczkami Starych Miejsc, żyją od wieków na swych terenach i ich doglądają. Jak to bywa z osobami o większych zdolnościach – społeczeństwo ludzi raczej za nimi nie przepada. Klasyka.
Na scenę wchodzą również inkwizytorzy – banda zaślepionych własną głupotą mężczyzn-debili, którzy uważają, że winą za całe zło świata należy obarczyć tych, którzy władają magią, czyli w szczególności wiedźmy. Do tego sieją propagandę wyższości mężczyzn nad kobietami, deklarują, że tylko mężczyźni powinni rządzić, a kobiety służyć. I profilaktycznie należy żonie przyrżnąć pasem raz na jakiś czas, żeby nie zapomniała gdzie jej miejsce. Żeby nie używać wszystkich przekleństw, które cisną mi się pod palce, powiem tylko, że w mojej osobistej hierarchii to nie oni powinni układać stosy – sami powinni na nich płonąć.
Wracając do powieści – w życiu Ari wszystko biegnie swoim torem – jest jej ciężko, ponieważ straciła matkę i babkę, przez co musi sama zajmować się domem i polami oraz zadbać o to, żeby przeżyć mimo braku przychylności ludzi. Jedynymi osobami, na które może liczyć, to pobliski hodowca koni Ahern oraz przyjaciel z dzieciństwa Neal. Problem Ari zaczyna się w momencie, gdy nieświadomie oddaje się na miesiąc „do dyspozycji” jednemu z najpotężniejszych Fae. Nagle Ari zostaje otoczona przez większą liczbę Fae, pechowo w jej okolicy zjawiają się również inkwizytorzy, a w ślad za nimi Zbieraczka Morag – kolejna Fae, której moc polega na odprowadzaniu do „lepszego życia” dusz umierających. Gdy wydarzenia nabierają tempa, autorka splata ze sobą większość kompletnie niejasnych kwestii i daje nam możliwość powiązania wszystkich elementów ze sobą, nagradzając nas za cierpliwość.
Ciężko mi podsumować tę książkę. Wydarzenia wydają się banalne i przewidywalne. Nie lubię czytać o istotach, które mają się za lepsze od całego świata. Nienawidzę zaślepionych własną głupotą hipokrytów takich jak Adolfo – mistrz inkwizytorów. Z założenia nie przepadam za Fae. Ari ujęła mnie tylko momentami. Jedyną naprawdę sensowną postacią dla mnie jest Morag. Brzmi źle, prawda? Ale jednak czytałem tę książkę na wdechu. Nie mogę powiedzieć, że jest nijaka. Targały mną na przemian obrzydzenie, żądza mordu, niedowierzanie i ciekawość. A wszystko zwieńczyło wzruszenie i oczekiwanie na kontynuację. Bishop potrafi zatańczyć z banalnym scenariuszem na tyle, żeby przykuć uwagę czytelnika. Ale wymaga poświęcenia – połowę pierwszego tomu należy przeżyć, przebrnąć, mimo wszystko przetrwać. Według mnie zdecydowanie warto było przeskoczyć nad uprzedzeniami i zaufać.