Są takie książki, po przeczytaniu których jestem pewna, że nigdy nie mogłabym być pisarką. Wywołują we mnie nieokreślony bliżej żal do samej siebie – bo ja bym tak nie potrafiła, bo nawet do głowy by mi nie przyszła taka fabuła, bo nie potrafiłabym stworzyć czegoś równie imponującego. Przyznaję, że takie refleksje nie pojawiają się w mojej głowie często – nie każda przecież książka wzbudza mój zachwyt. Jednak zawsze mam tak z twórczością Magdaleny Knedler – każda jej kolejna powieść przywołuje mnie do porządku. Jakby chciała mi powiedzieć „Jeszcze długa droga przed tobą”. A ja sobie myślę, że do napisania takiej powieści jak jej najnowsze literackie dziecko – Ocean odrzuconych – potrzeba czegoś więcej niż talentu i wiedzy. Trzeba mieć „to coś”, co Knedler posiada w nadmiarze, a czego nie potrafię nazwać i czego bardzo jej zazdroszczę.
Nie jest łatwo w kilku zdaniach streścić przeszło tysiąc stron powieści. Może gdyby jej akcja nie była tak precyzyjnie poprowadzona, może gdyby bohaterowie byli nudni, a każdy kolejny rozdział przewidywalny… Tymczasem pisarka zaserwowała nam taką powieść, że każda próba jej streszczenia odbierze jej piękno i niesamowitą wyjątkowość. Dlatego sobie daruję. Wspomnę tylko, że autorka przenosi nas do pierwszej połowy XX wieku i za sprawą swojej bohaterki, Charlotte, staje się naszym przewodnikiem po wiedeńskich zakamarkach. Lotte, która na co dzień obraca się w towarzystwie artystów, widzi świat przez różowe okulary – marzy o wielkiej miłości, pięknych ozdobach prosto z salonu jubilerskiego swojego ojca i sukcesach w roli projektantki biżuterii. W naiwności i skupieniu na własnym życiu nie zauważa tego, co dzieje się wokół niej. Mamy 1915 rok. Nietrudno domyślić się, jak wygląda wówczas sytuacja polityczna na świecie i jak trudne czasy nastały. Lotte nie wie, że jako córka Żyda stanie w centrum wydarzeń, które będą rzucały nią po świecie.
Czuję dysonans. Nie jestem zwolenniczką długich recenzji, ale też nie lubię pisać „po łebkach”. Mam wrażenie, że powyższy opis spłyca tę przepiękną powieść, a to ostatnie, czego bym chciała. W Oceanie odrzuconych ważne jest wszystko i wszystko zwraca uwagę. Pisarka cudownie przeplata ze sobą fikcyjnych bohaterów z postaciami, które są nam znane (Zygmunt Freud, Max Oppenheimer czy Gustav Klimt). Wzbudza w czytelnikach potrzebę szperania, doczytywania, sprawdzania faktów, które na potrzeby książki wzbogacone zostały niesamowitą wyobraźnią pisarki. Trudno jest połapać się, co zostało zaczerpnięte ze źródeł, a co jest wytworem fantazji. Właściwie nic w tym dziwnego, bowiem Knedler dała się już wielokrotnie poznać jako mądra i posiadająca unikatową wiedzę autorka. Bardzo często zadawałam sobie pytanie, czy to, o czym czytam, to fakt, o którym ona wie, a ja nie, czy po prostu to kolejny pomysł na podkolorowanie fabuły.
Ocean odrzuconych nie jest łatwą lekturą. To nie jest książka, którą da się czytać wyrywkowo, od czasu do czasu, byle jak. Magda Knedler domaga się uwagi i należytego bohaterom szacunku. Jakby mówiła „poświęć mi czas, a spotka cię nagroda”. I tak właśnie jest. „Przyłożenie się” do lektury jest jak wejście do kapsuły, która przenosi nas do innego świata. Zapadamy się w wydarzeniach z lat 1915-1947, towarzysząc Lotte w szukaniu jej tożsamości i miejsca na ziemi. Śmiejemy się z nią, płaczemy, dumnie podnosimy głowę, gdy wymaga tego sytuacja. A wszystko w takt V symfonii Mahlera. Polecam.