Recenzje

„W imię dziecka”
Ian McEwan

przez

Chciałoby się odnieść sukces. Zostać docenionym, być sławnym, zasiadać na kanapie w porannych programach (tych wieczornych również). Odbierać nagrody i udzielać wywiadów. Chętnie zostałoby się panią prezes nowego start-upu. Nie chodzi tutaj o pieniądze, tylko o ten powszechnie budzony, zasłużony szacunek. Bo tak często ci, którzy odnoszą sukces, wydają się szczególnie szczęśliwi. A przecież o to właśnie chodzi w życiu – żeby być szczęśliwym. Czy jednak rzeczywiście tak jest? Czy ten zawodowy sukces i powszechne poważanie to rzeczywiście gwarant sukcesu?

Fiona Maye, bohaterka książki Iana McEwana W imię dziecka, jest sędzią Wysokiego Trybunału Anglii i Walii. Całą swoją pracą, zaangażowaniem i dokładnością zapracowała na powszechny szacunek. Sprawy, w których orzeka, należą do tych najtrudniejszych, a jednak Fiona radzi sobie świetnie. Dość powiedzieć, że jako specjalistka od prawa rodzinnego bardzo często wydaje wyroki związane z życiem dzieci. Jednak jej historia udowadnia, że doskonale rozwijająca się kariera zawodowa w żaden sposób nie gwarantuje szczęśliwego życia prywatnego. Gdy jej małżeństwo dopada kryzys, Fiona zajmuje się trudną i medialną sprawą prawie osiemnastoletniego chłopca, który – będąc świadkiem Jehowy – odmawia poddania się leczeniu, podczas którego niezbędna jest transfuzja krwi. Sędzina, polegając na swoim profesjonalizmie, stara się dokładnie zrozumieć obydwie strony – rodzinę chłopca i jego samego, którzy, poddani woli swojego Boga, nie chcą w żaden sposób przeciwstawiać się swojej religii, oraz lekarzy, którym zależy na uratowaniu dziecka.

Ian McEwan to jeden z tych autorów, którzy potrafią w minimalnej liczbie słów zawrzeć możliwie najwięcej emocji – to ogromna sztuka, a dla mnie podstawowy argument, żeby sięgać po jego powieści. Gdy w moje ręce trafiło W imię dziecka, pomyślałam, że lektura zajmie mi dzień, może dwa. Tymczasem (zaledwie!) pięć rozdziałów musiałam rozłożyć na pięć dni. Każdy z nich zderzał mnie tak mocno z własnymi uczuciami, że – próbując nie poddać się fali, która mogłaby mnie zatopić – musiałam sobie tę powieść dawkować. I nie chodzi o to, że bałam się utraty oddechu pod taflą wody i pozostania na dnie na wieki. Ja po prostu chciałam sobie ją dozować, choć przyznam, że była to swoista tortura. Z jednej strony chciałam poznać koniec tej historii, a z drugiej dbałam o to, żeby każdy kolejny rozdział wywoływał wewnętrzny dialog i niejako wymuszał na mnie konieczność przemyślenia pewnych spraw. McEwan daje taką możliwość, bo nie wykłada wszystkiego jak przysłowiową kawę na ławę, a ja bardzo to cenię.

W imię dziecka to z jednej strony studium rozpadającego się małżeństwa, przygniecionego stagnacją, codziennością i rutyną, z którą jedno z małżonków nie potrafi sobie poradzić, a z drugiej obraz rzeczywistości, którą my znamy z mediów, a z którą inni muszą mierzyć się na co dzień – mam tu na myśli trudne decyzje, w których trzeba wybierać między miłością do własnego dziecka a wiarą. Właściwie to przedstawienie dwóch aspektów tej książki jest spłaszczeniem fabuły. Bo każda, choćby pokrótce opisywana sprawa prowadzona przez Fionę, jest osobną historią, nad którą można się dłużej pochylić. Sama bohaterka i jej postępowanie również dopraszają się refleksji, może nawet oceny, choć mnie było trudno o jednoznaczność w tej kwestii. Ta książka jest pełna wątków, nad którymi można rozmyślać godzinami, co stanowi o jej szczególnej wartości.

Czy powszechny szacunek, doskonała kariera zawodowa i zasiadanie na właściwiej kanapie dają szczęście? Czy szukanie szczęścia przy boku kogoś innego daje nam gwarancję spełnienia? McEwan daje odpowiedzi na te pytania, choć w swoim stylu – niedosłownie. Gdzieś między kolejnymi stronami słyszymy delikatny szept, ale ostateczne decyzje w kwestii moralności bohaterów należą do czytelnika. Ufa swojemu odbiorcy, a ja ufam jemu, dlatego bardzo polecam jego twórczość – W imię dziecka szczególnie.

Może Ci się również spodobać: