Recenzje

„66 dusz”
Mateusz Wieczorek

przez

Historia mojego zainteresowania książką „66 dusz” Mateusza Wieczorka jest dość nietypowa. Przyciągnęła mnie okładką na tyle, żeby zapoznać się z opisem i stwierdzić, że nie jest to książka dla mnie – głównie dlatego, że nie ma wiele wspólnego z fantastyką, poza ramy której bardzo rzadko wychodzę. Jednak ten opis utkwił mi w głowie jak szpilka, która co jakiś czas o sobie przypominała.

Nosiłem się z zamiarem przeczytania tek książki już jakiś czas, kiedy – zupełnie niespodziewanie – trafiłem do pubu ze znajomymi, wśród których był właśnie Mateusz Wieczorek. Właściwie moi znajomi byli z Mateuszem Wieczorkiem, bo to zdecydowanie on wraz ze swoimi opowieściami był gwiazdą wieczoru. Wszyscy zaśmiewaliśmy się do łez, a o dojściu do głosu przez kogokolwiek innego nie było mowy, bo zanim ktoś zdołał złapać oddech między salwami śmiechu, Mateusz dokładał następny element do swojej opowieści, który powodował kolejny wybuch. Po takim występie stwierdziłem, że nie ma co odkładać „66 dusz” na później, szczególnie, że zostałem zapewniony, że cały humor autora jest odzwierciedlony na stronach powieści. Poinformowano mnie również, że znajdę tu elementy fantastyki, co tym bardziej mnie zachęciło.

Jednak odwołanie się do ostatniego argumentu było sporym wyolbrzymieniem. „66 dusz” bardzo delikatnie otarło się o fantastykę i to sakralną, której najbliżej do świata rzeczywistego. Całość ogranicza się do uosobienia w jednym bohaterze szatana (Levi Nathan), a w drugim śmierci (Dan McAbre). Są to postacie ważne dla fabuły, ale nie pierwszoplanowe. Dla mnie to trochę za mało, żeby stwierdzić, że książka zawiera elementy fantastyki, ale to żadna wada.

Czytając, czułem, jakby Mateusz wziął pół porcji „Ocean’s Eleven” i pół porcji „Jamesa Bonda”, wsypał to do miski, wymieszał, zapakował, wsiadł w samolot, poleciał do Watykanu, wysypał zawartość na Plac Świętego Piotra, pozbierał, zobaczył co z tego wyszło, stwierdził, że było dobre i tak właśnie – Roku Pańskiego 2017 – powstało „66 dusz”. Różnica jest tylko taka, że „wieczorkowy” James Bond nazywa się Dan McAbre i tym razem stoi po szatańskiej stronie, a szajka złodziei nie okrada kasyn, tylko samego szatana, który uczciwie wygrał zaginiony artefakt, ogrywając papieża w pokera.

I tu dochodzimy do sedna. Kompletnie absurdalna sytuacja. Papież Rodrigo VI – wylansowany reagge-boy, który bardziej nadałby się do coffee shopu w Amsterdamie niż jako poważny, starszy człowiek pełniący funkcję głowy Kościoła Katolickiego – siada do pokerowego stołu z Levi Nathanem. Pchany potrzebą zaspokojenia swojego hazardowego nałogu przegrywa bezcenny artefakt. Żeby go odzyskać, zatrudnia grupę złodziei z Laurentem Durentiusem na czele.

Akcja książki dzieje się w dwóch przestrzeniach czasowych. Współcześnie, gdy autor opowiada nam historię Antona oraz skutki skoku grupy Durentiusa, oraz w przeszłości, do której przenosi nas, żeby opowiedzieć historię samego skoku. Całość bardzo dobrze splata się ze sobą, bohaterowie są zróżnicowani, dobrze wykreowani. W pewnym momencie żałowałem, że grupa Durentiusa nie miała więcej członków – jestem pewny, że każdy następny byłby kolejnym indywidualistą wartym poznania. Dodatkowo historia otoczona jest grubą warstwą czarnego humoru, który tylko umila lekturę.

Warto też wspomnieć, że Mateusz Wieczorek jest człowiekiem młodym i pisze jak na człowieka młodego przystało – współczesnym, lekkim, luźnym językiem. Nie jest to lektura opatrzona patetycznymi sentencjami, podniosłymi mowami, nie znajdziemy tutaj też życiowych przemyśleń. Znajdziemy natomiast proste, praktyczne rady, na przykład „jeżeli trafisz do więzienia, nie schylaj się pod prysznicem po mydło”. Jest to sensacja z przymrużeniem oka. W końcu nie oglądamy „Jamesa Bonda”, żeby przyjrzeć się wewnętrznej sytuacji politycznej tajnych oddziałów brytyjskich, tylko dla rozrywki i wartkiej akcji. Z tego samego powodu powinniśmy sięgnąć po „66 dusz”. Satysfakcja gwarantowana.

Może Ci się również spodobać: