Kiedy za oknem pada deszcz, na zewnątrz jest buro i nieprzyjemnie, to nam jak zwykle przychodzą do głowy najlepsze pomysły. Dokładnie tak było w minioną sobotę, kiedy – zachęceni lekturą „Gambitu” – postanowiliśmy znaleźć miejsce spoczynku jednego z bohaterów książki, Włodzimierza Ostrowskiego (nazwisko zmienione). Jako że Maciej Siembieda, autor tej niezwykłej historii, umieścił na mapie swojej powieści miasto położone niedaleko naszego domu, toteż oceniliśmy podróż w dwie strony na około 1,5 godziny, wliczając w to chwilę zadumy nad grobem „Dzidka”. Tymczasem okazało się, że nasza podróż trwała dobre sześć godzin, a pierwotny plan uległ dość istotnej zmianie.
Bytom przywitał nas chwilą bez deszczu. Znalezienie grobu Ostrowskiego nie było dla nas problemem, ale to akurat wielka zasługa samego autora „Gambitu” (szczegóły zostawimy dla siebie). Nasz znicz nie był jedynym. Na ziemistej „płycie” znajdowały się resztki wiązanek złożonych przez uczniów bytomskiej szkoły – osobiście bardzo mnie to wzruszyło. To naprawdę piękne, że uczy się młodzież pamiętać o tych, którzy walczyli o nasz kraj. Nie będę przedstawiała tutaj losów „Dzidka”, bo przez jego życie przeprowadza nas Siembieda w swojej najnowszej książce.
Kiedy zapaliliśmy już znicz, porozmawialiśmy o Włodzimierzu i na wskroś przemarzliśmy, myśleliśmy już tylko o gorącej herbacie. A jednak, gdy wsiedliśmy do auta, popatrzyliśmy na siebie i każde z nas wiedziało, co należy zrobić. Kuba wpisał „Izbicko” w Google Maps i tak rozpoczęła się nasza podróż do sąsiedniego województwa w poszukiwaniu pozostałości istniejącego tam niegdyś lotniska Luftwaffe. Nie wiedzieliśmy jednak, w jakim stanie znajduje się teraz i czy w ogóle uda nam się je odnaleźć. Z dostępnych informacji dowiedzieliśmy się, że jego teren został zabudowany kościołem oraz osiedlem domków jednorodzinnych, ale przecież to nie powód, żeby nie spróbować!
Przez całą drogę miałam dziwne uczucie, że ktoś nami kieruje. Odniosłam wrażenie, że ten wewnętrzny imperatyw, który pojawił się w momencie wyjścia z cmentarza, został wywołany przez samego Włodzimierza. Że z jednej strony chciał nas do siebie przybliżyć, a z drugiej – jakby trochę nagrodzić.
W Izbicku okazało się, że w 2014 roku tuż obok kościoła została postawiona tablica (dziś mocno zniszczona), na której znajduje się szkic lotniska. Kierując się tą mapą, weszliśmy w głąb lasu. Budowane tutaj nowe domy mocno kontrastowały z chaszczami, przez które musieliśmy się przedrzeć w nadziei, że znajdziemy… cokolwiek. Choćby jeden kamień, jedną maleńką płytę, kawałek betonu. Nie spodziewaliśmy się, że w środku lasu zobaczymy coś takiego.
Stanęliśmy jak wryci. Gdybyście widzieli naszą radość! „Mamy to!” – zdołałam napisać Maciejowi Siembiedzie, zanim pojawiły się pierwsze łzy wzruszenia. Nigdy nie pomyślałabym, że betonowe płyty wzbudzą we mnie tyle emocji.
Przypomniałam sobie sceny z „Gambitu”, przed oczami migała mi twarz Wandy i Włodzimierza. Czułam ich obecność. I pewnie stałabym tak w niemym zachwycie, gdyby nie dwie rzeczy: całkowicie przemoczone buty (bo przecież miałam jechać tylko na cmentarz) i Kuba, który poczuł zew i zaczął buszować po lesie. Żeby nie zostać sama, pobiegłam za nim. Było warto. Okazało się, że pozostałości po niemieckim lotnisku to nie tylko płyta, ale również resztki zabudowań, podziemnych tuneli, bunkrów i (najprawdopodobniej) zbiornik paliwa.
Umierałam ze strachu, gdy Kuba wskakiwał do małych studzienek, chcąc koniecznie zobaczyć, dokąd wiódł podziemny tunel, oraz gdy postanowił wejść do środka wspomnianego zbiornika, zostawiając mnie przez chwilę pośrodku lasu – mokrego, świszczącego i ciemniejącego.
Wyobrażałam sobie życie, które musiało toczyć się w tym miejscu kilkadziesiąt lat temu. Odtwarzałam w myślach scenariusze ucieczek, które wpisały się w historię tego miejsca. Widziałam Włodzimierza Ostrowskiego, wsiadającego do radzieckiego samolotu Jak-9…
Właściwie przez całą drogę powrotną milczeliśmy. Chyba każde z nas chciało przeżyć ten dzień po swojemu. Bo wiecie, w tych wszystkich naszych wojażach śladami bohaterów książek nie chodzi o to, by odkrywać nieznane. My rzeczywiście zbliżamy się do tych, którzy towarzyszą nam przez kilka wieczorów, a potem stają się w pewien sposób naszymi przyjaciółmi. Odczuwamy potrzebę, by mieć z nimi coś wspólnego. I tak jak kiedyś „Miejsce i imię” zaprowadziło nas na Górę Świętej Anny, tak „Gambit” zaprowadził nas do Izbicka.