Czy istnieje przepis na niepowtarzalną książkę? O ile literackie powiązania mnie nie denerwują, o tyle marketingowe hasła już bardzo. „Polski Dan Brown!” – krzyczano, gdy Maciej Siembieda wydawał swoją pierwszą książkę. „Polski Chris Carter!” – grzmiano po debiucie Maxa Czornyja. A ja chcę powiedzieć, że Cartera nie czytałam (za to Czornyja owszem, i to z wielką uciechą), a Brown od Siembiedy mógłby się wiele nauczyć. Czasem marketingowe sztuczki działają na mnie wprost przeciwnie do zamierzonego celu. Dlatego też z pewną dozą nieufności podchodziłam do „Siedmiu śmierci Evelyn Hardacstle” Stuarta Turtona. Wydawca postanowił zareklamować tę książkę, porównując ją do Agathy Christie. Odważnie.
Podjęłam próbę streszczenia mężowi „Siedmiu śmierci…” i powiem wam, że to nie lada wyzwanie. Opowiedzieć fabułę tej książki w taki sposób, żeby oddać jej wyjątkowość, to tak, jakby na jednej stronie streścić „Grę o tron”. Nie da się. Historia, którą zaserwował nam Turton, jest tak niesamowicie odjechana (idealnie pasuje mi tutaj ten potocyzm), że przez większość lektury zastanawiałam się, co autor brał i czy jest to ogólnodostępne. Christie rzeczywiście bawiła się z czytelnikiem w kotka i myszkę. Jednak to, co robi Turton, przechodzi ludzkie pojęcie.
Informacji jest niewiele: każdego dnia o godzinie 23 umiera tytułowa Evelyn. Zadaniem niejakiego Aidena Bishopa jest odkrycie, kto ją zamordował. Ma na to kilka dni i… kilka wcieleń. Każdego dnia budzi się w ciele innego gościa i próbuje rozwikłać zagadkę… no właśnie: zabójstwa czy samobójstwa? Autor tak bardzo skomplikował całą sprawę, że trudno wyobrazić sobie, iż można bardziej. I choć przyznam, że nie lubię przesady, a od usilnego dążenia do oryginalności najczęściej mnie odrzuca, to fabuła „Siedmiu śmierci…” pokonała wszystkie moje wątpliwości. Żeby stworzyć bohaterów, połączyć w jedną całość poszczególne sceny oraz poskładać drobne elementy, które umykają czytelnikowi w ferworze ciągłej akcji, Turton musiał wykonać naprawdę kawał roboty. Ułożył historię, którą trudno porównać do jakiejkolwiek innej. Zblendował kryminał, obyczaj, thriller i doprawił szczyptą fantasy, tworząc oszałamiającą powieść, której lektura jest nie tylko przyjemnością, ale i ogromnym wyzwaniem. Brak chronologii, ciągłe zmiany postaci, szybka akcja, drobnostki mające ogromne znaczenie – wszystko to napędza tę historię i powoduje, że nie sposób odstąpić od niej nawet na chwilę. Czytelnik wręcz pragnie dowiedzieć się czegoś więcej, zrozumieć, co takiego dzieje się w Blackheath, kim jest Doktor Dżuma oraz który gość odpowiedzialny jest za śmierć Evelyn.
Niewątpliwie „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” wymaga ogromnego skupienia. Nie da się jej czytać na pół gwizdka. Sama przez moment wpadłam w tę pułapkę, sądząc, że mogę sobie pozwolić na chwilę luzu i podczytywanie między wieszaniem prania a sprzątaniem. Nie da się. Tej książce należy poświęcić dużo uwagi, ale jedno jest pewne – autor na to zasługuje. Uważam, że to najbardziej niesamowita książka z dotychczas przeczytanych. Nie jest najlepsza, bo taka może być tylko jedna, a trudno byłoby mi takową wskazać jednoznacznie. Najbardziej niesamowita to najlepsze określenie, dlatego naprawdę bardzo polecam wam lekturę „Siedmiu śmierci…”.