Życie prywatne jest nierozerwalnie związane z zawodowym. I choć jestem zwolenniczką oddzielania tych dwóch sfer, to jednak mam świadomość, jakie to trudne. Akurat wiem, co mówię, bo pracuję ze swoim mężem. Ale przyznam, że nadzwyczaj rzadko zdarza nam się rozmawiać o pracy. Każde z nas ma swoją działkę, a ja dodatkowo mało rozumiem z jego pracy, bo z programowaniem mam tyle wspólnego, co z gotowaniem – wiem, że ludzie to robią, obserwuję, jak to robią i doceniam, że dla mnie to robią. Najtrudniej chyba nie mieszać życia zawodowego z prywatnym w momencie tragedii. Gdy wali się nasz świat, trudno jest wstać rano, dojechać do pracy i jakby nigdy nic otworzyć komputer, pójść do kuchni po kawę, poplotkować z resztą załogi, wrócić na miejsce i nie myśleć o tym, że stało się coś, co zmieniło nasze życie. W takim mniej więcej punkcie jest Bernard Gross na początku „Wady” Roberta Małeckiego. Czytelnicy, którzy poznali komisarza w pierwszej części serii, doskonale pamiętają, co wydarzyło się w jego życiu. Ci, którzy jakimś cudem jeszcze „Skazy” nie przeczytali, nie zostaną pominięci przez autora, który po raz kolejny nawiąże do wydarzeń sprzed lat.
Tymczasem w Chełmży dochodzi do zbrodni. A przynajmniej tak wydaje się śledczym, którzy znajdują na leśnej polanie niedaleko jeziora zakrwawiony namiot. Decydują się na ściganie przestępcy, o którym nie wiadomo nic – łącznie z tym, że zdaniem niektórych nie wiadomo, czy w ogóle istnieje. Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, jednak za każdym razem utyka w martwym punkcie. Do momentu, w którym puzzle pochodzące na pierwszy rzut oka z różnych kompletów okazują się być częściami tajemnicy sprzed lat.
Po lekturze „Skazy” długo zastanawiałam się nad fenomenem Małeckiego. Nie dlatego, że w niego wątpiłam. Po prostu nie spodziewałam się aż takiego postępu. Zastanawiałam się, czy „Wada” utrzyma poziom. Niestety, porównań nie da się uniknąć, choć czasem dobrze byłoby oceniać książkę jako osobny byt, a nie w kontekście dotychczasowej twórczości. Małecki nie ma się czego obawiać. Nie obniżył poziomu ani o milimetr. Wydawało mi się, że fabuła „Skazy” była dość skomplikowana, ale to, co zrobił w najnowszym kryminale, dla mnie oscylowało w granicach fantastyki. I to zdecydowanie nie jest wada. Oczywiście z tą fantastyką to tak z przymrużeniem oka (choć inny Małecki zaczynał od tego gatunku i też było dobrze). Sposób, w jaki pisarz poprowadził śledztwo, uważam za absolutny majstersztyk. Jednak śledztwo śledztwem, a ja – kończąc lekturę – pomyślałam, że to był taki… bardzo osobisty kryminał. Ta myśl pojawiła się z uwagi na komisarza Grossa i to, co przeżywa w związku ze swoją osobistą tragedią, a także kolejnymi wydarzeniami w pracy. To ciekawe, że bohater literacki wywołał we mnie tyle empatii, jakby był przyjacielem. Współczułam mu, dopingowałam, towarzyszyłam mu podczas sklejania drewnianych modeli. Razem z nim czytałam „Następne życie”, buntowałam się nad niesprawiedliwością, która go dopadła.
Po pierwszych trzech książkach Małeckiego pomyślałam sobie, że goni swoich kolegów po fachu. Wyobrażałam sobie, jak stoją wszyscy na linii startu, a po gwizdku pędzą przed siebie co sił w nogach. Wszyscy poza Małeckim, który zdawał się nie do końca wiedzieć, że musi gnać do przodu. Jakby nieco nieobecny, jakby nie do końca wiedział, na czym polega ta gra. Ludzie go dopingowali, ale wiadomo – najwięcej fanów ma zawsze ten, który przekracza linię mety jako pierwszy. Po „Skazie” widziałam, jak – może lekko zdyszany, ale z odpowiednią kondycją – zaczyna deptać po piętach najlepszym. Trybuny szalały. „Wadą” wyszedł na prowadzenie i to z całkiem niezłym zapasem. Na mecie czekały na niego rzesze fanów. Nie wiem, co będzie dalej, ale to niesamowita przyjemność obserwować, jak polski kryminał rośnie w siłę.