Zasadniczo lubię książki ambitniejsze, napisane piękną polszczyzną, z tak zwanym drugim dnem. Tymczasem co jakiś czas odczuwam łaknienie prostszej rozrywki literackiej, odprężającej i emocjonującej, idealnej na letni wieczór przy lampce wina. Zasada jest prosta: niech mną poszarpie, niech pojawią się łzy, śmiech, smutek, niech będzie napisana tak, żebym nie musiała męczyć oczu i umysłu językowymi łamańcami.
Odkąd tylko wzięłam w ręce „33 razy, mój kochany” Nicolasa Barreau, zastanawiałam się, czego oczekuję od tej lektury. Przecież nie przepadam za melodramatami. Nie dlatego, że z góry skazałam je na potępienie. Po prostu zbyt często trafiałam na sprowadzające się do rzewnych treści historie, które w teorii miały mnie wzruszyć, a w praktyce nużyły po kilkudziesięciu stronach. Bo jak ma szarpać to od pierwszej strony! Niech mną targa, obraca, tarmosi! Niech od pierwszego akapitu czuję potrzebę zachłyśnięcia się wzruszającą historią! Takie mam oczekiwania. Co skłoniło mnie do sięgnięcia po wspomnianą powieść? Może to, że na co dzień nie jestem skłonna do wzruszeń, a może po prostu potrzebowałam jakiejś odskoczni. Nie wiem. Zaryzykowałam.
„33 razy, mój kochany” to historia żałoby, odbudowywania swojego życia po katastrofie, jaką jest śmierć najukochańszej żony. Gdy Julien zostaje sam z synem, pogrąża się w rozpaczy. Właściwie, gdyby nie dziecko, pewnie zamknąłby się w czterech ścianach i umarł z tęsknoty za ukochaną. Jednak ona przed śmiercią postawiła przed nim wyzwanie: gdy już odejdzie, Julien musi napisać trzydzieści trzy listy – po jednym za każdy rok jej życia. Za pośrednictwem tej jednostronnej korespondencji poznajemy najgłębsze myśli bohatera, jego rozterki i wyrzuty sumienia. Nade wszystko obcujemy z ogromnym uczuciem, które stanowi treść życia i wcale nie odeszło wraz z żoną. Gdy pewnego dnia okazuje się, że jest ktoś, kto te wszystkie listy czyta, życie Juliena musi się zmienić. Czy sobie na to pozwoli?
Historie takie jak ta uświadamiają nam, że jesteśmy zbyt malutcy, by przewidzieć, jak potoczy się nasze życie. To powieść o wielkiej miłości, jeszcze większej stracie i próbie odnalezienia się w świecie, który – wydawałoby się – nie może funkcjonować w nowym układzie. Nicolas Barreau (za pośrednictwem swojego bohatera) pokazuje nam, że wystarczy lekko wystawić głowę poza mur, którym otaczamy się w żałobie, by poczuć podmuch orzeźwiającego i otrzeźwiającego wiatru. Wierzę, że ta powieść może być dla kogoś pocieszeniem. A ja? Ja nie czułam nic. Przez całe trzysta stron czekałam na moment, w którym zakłuje mnie w sercu, coś ściśnie w przełyku. Czekałam na cokolwiek. Kończąc lekturę, czułam pustkę – żadnych emocji. Kompletnie rozminęłam się z autorem, jeśli chodzi o moje oczekiwania. To, co miało mnie wzruszyć, pozwolić mi poczuć coś niepowtarzalnego, było dla mnie tylko tekstem, migającymi literami, przewracanymi stronami – mówiąc krótko, kolejną rzewną historią. Szkoda.