Z niektórymi pisarzami mogłabym się zaprzyjaźnić – takie wnioski czasami przychodzą mi do głowy po lekturze książek. Ewidentnie czuję, że nadajemy na tych samych falach, w moim wyobrażeniu bylibyśmy idealnymi kompanami do rozmowy o wszystkim i o niczym, a już na pewno nigdy byśmy się nie nudzili. Gorzej, kiedy nagle, właściwie nie wiadomo tak do końca dlaczego, czar pryska. A jeszcze gorzej jest, gdy z jeszcze bardziej niewiadomych powodów czuję się z tym źle i zamiast zawodu ogarniają mnie wyrzuty sumienia. Bo właściwie to dlaczego? Dlaczego ja czuję się źle z tym, że coś, co powinno mi się podobać, wcale nie jest takie, jakie oczekiwałam?
Kiedy tylko zobaczyłam, że na polskim rynku pojawi się kolejna książka Markusa Zusaka, był to mój numer jeden, jeśli chodzi o lekturę. Nawet nie obchodził mnie opis „Glinianego mostu”. Wszystko było nieważne – w końcu to Zusak! Za „Złodziejkę książek” i „Posłańca” wielbię go całą sobą. Jeśli o mnie chodzi, to mógłby napisać o padającym nieustannie deszczu, a ja i tak byłabym zachwycona – myślałam. I przyszedł moment, w którym trzymałam upragnioną książkę w ręku, zachwycając się piękną okładką. Chciwie wręcz szarpałam kolejne strony, stęskniona za tymi wszystkimi „ochami” i „achami”, którymi zawsze obdarzałam każdy rozdział jego książek. Tymczasem jedyne, co tym razem czułam, to bunt. To nie był „mój Zusak”! To był ktoś zupełnie inny. Ktoś dojrzalszy (tak mi się przynajmniej wydaje), a ja nie byłam na to przygotowana. Przez wiele stron nie mogłam się z tym pogodzić.
Przedziwna narracja, przez którą trudno było mi przebrnąć, zniechęcała mnie od pierwszych stron. Trudno było mi wyłapać jej sens, męczyłam się, miałam wrażenie jednego wielkiego chaosu. I ciągle towarzyszył mi wyrzut sumienia – jak mogę nie rozumieć Zusaka?! Nie chciałam pogodzić się z myślą, że książka tego autora może okazać się dla mnie porażką.
Około dwusetnej strony historia zaczęła się wreszcie układać. Zauważyłam zalążki płynnej opowieści, zniknęły chaotycznie rzucane zdania, które miały znaczyć coś, czego istoty nie potrafiłam wychwycić. Utracona miłość, rozczarowanie, otwieranie się na nowe uczucie, przeraźliwa samotność, powolne odchodzenie ze świata żywych – przede mną zaczął wyłaniać się obraz niezwykłej rodziny, a początkowo niezrozumiałe wątki powoli zaczynały nabierać sensu.
„Gliniany most” to lektura dla cierpliwego czytelnika szukającego wartości nie tyle w ogólnym odbiorze książki, co przede wszystkim w słowach. I mimo że w pewnym momencie robi się już „znośnie” pod tym względem, to czuję ogromny żal do pisarza, że wybrał taki sposób prowadzenia narracji. Rozminęliśmy się, a przecież mieliśmy zostać przyjaciółmi na zawsze! Cóż, czasem trzeba pogodzić się z ryzykiem, że na rozdrożu każdy zdecyduje się na inną drogę. Może gdzieś tam jeszcze się one łączą, kto wie… Teraz zdecydowanie jest nam do siebie daleko.