Nie lubię ryzyka, jeżeli chodzi o książki, więc raczej sięgam po sprawdzonych autorów. Odstraszają mnie powieści realistyczne. Uważam, że fantastyka powinna przenosić nas do innych światów, żebyśmy mogli odpocząć od tego, z czym stykamy się na co dzień. Wreszcie niespecjalnie przepadam za polskimi autorami fantasy. Tak po prostu, z założenia. Przepraszam wszystkich polskich geniuszy, poprawię się. Próbuję z tego wyrosnąć. Małymi kroczkami. Jednym z takich kroczków jest próba twórczości Kariny Bonowicz – „Księżyc jest pierwszym umarłym”. Ten mały kroczek przekreślił wszystkie argumenty na „nie”. Jak już płynąć pod prąd, to pod samym wodospadem – spokojna rzeka jest dla słabych. Pewnie dlatego tylu ludzi tonie.
Akcja powieści dzieje się w Polsce, gdzieś na totalnym wygwizdowie zwanym Czarcisław. Właśnie tam trafia po śmierci rodziców trafia siedemnastoletnia Alicja. Wieś zabita dechami, w której każdy każdego zna i wszyscy o wszystkim wiedzą – koszmar dla przywykłej do Warszawy nastolatki. Dodatkowo okazuje się, że wieś została nazwana w ten sposób ze względu na czwórkę ludzi, którzy w dawnych czasach podpisali pakt z diabłem, żeby zyskać dodatkowe moce dla siebie i swoich potomków, a jedynym sposobem na odczynienie tego paktu jest ponowne zebranie potomków tejże czwórki (z jednego pokolenia), którzy z nieprzymuszonej woli wezmą udział w rytuale odwołującym umowę.
Z tego paktu powstały między innymi nocnice, guślnice, wilkodlaki i inne fantastyczne stworzenia znane ze słowiańskich wierzeń. Dzięki temu można poczuć się bardziej swojsko i odczuć ciut „wiedźmiński” klimat. Co prawda w powieści nie wyskakuje żaden białowłosy z mieczem, ale i bez tego dzieje się wystarczająco. Tylko cały czas nie dawało mi spokoju pytanie: „Dlaczego człowiek chciałby pozbyć się posiadanych mocy?”. Pośrednio dostałem odpowiedź na to pytanie, ale nieszczególnie mnie przekonała.
Ze względu na wiek bohaterów, ta książka to new adult. Dorastałem w tych czasach, gdy dzieciaki zaczynały zachowywać się dokładnie tak, jak tutaj jest to opisane: telefony, pogoń za wyglądem, alkohol, papierosy, wszelkie możliwe sposoby zwrócenia na siebie uwagi, których obecne czasy niestety dostarczają coraz więcej. Mając prawie trzydzieści jeszcze jestem w stanie za tym nadążyć, ale myślę bardziej o tym, jaka trudna przeprawa nas czeka, gdy dzieci trochę podrosną.
Fabuła książki jest mocno pokręcona, nie mamy pewności, co wydarzy się za chwilę. Osobiście uważam, że nie chodzi o to, żeby ciąg wydarzeń był enigmą. Według mnie czytelnik musi poczuć się trochę wmanewrowany, ale czasem też na tyle mądry, żeby przewidzieć kolejny ruch bohaterów. Tutaj zostało to idealnie zrównoważone, co jest dużym plusem powieści.
Przeważnie łatwo jest ocenić książkę. Większość pisana jest w taki sposób, że przewaga wad albo zalet jest na tyle odczuwalna, iż nie mamy wątpliwości, że powieść jest dobra lub zła. Zróżnicowanie tych proporcji powoduje, że zapominamy o tym, co zostało w mniejszości. „Księżyc jest pierwszym umarłym” Kariny Bonowicz jest pod tym względem zupełnie inny. Każda cecha, dobra czy zła, jest na tyle mocno rzucająca się w oczy, że nie sposób o niej zapomnieć. Już sama ta „inność” powinna zachęcić do sięgnięcia po lekturę. Przekląłem niejednokrotnie „młodzieżowatość” tej książki, ale wiedziałem na co się piszę, więc nie powinienem narzekać. Pomysł na fabułę wydaje się banalny, ale został świetnie zrealizowany. Książka aż prosi się, by przeczytać ją jednym ciągiem i nie chce wypuścić z objęć, gdy już raz nas pochwyci. Mimo wad. Nie miałem jeszcze do czynienia z takim fenomenem, polecam więc sprawdzić, czy „Księżyc jest pierwszym umarłym” zadziała tak też na Was.