Mówili, że trudna, wstrząsająca, nudna, piękna. Pisali, że to literatura obozowa i każdy musi poznać historię czterech przyjaciółek, a przy okazji jeszcze kilku kobiet, którym przyszło żyć w Ravensbrück. Znaleźli się i tacy, którzy zarzucali autorce wybielanie Niemców, a także – w kontekście obelgi – nazywali ją Żydówką (lub Niemką, do wyboru, bo nie chodziło o to, żeby było konkretnie, tylko złośliwie). Takie właśnie emocje wzbudziła książka Magdy Knedler „Moje przyjaciółki z Ravensbrück”. A w moim odczuciu po prostu mało kto zrozumiał tę powieść. Albo może ja niczego nie zrozumiałam?
Trudna i wstrząsająca.
To chyba zależy od kontekstu i sposobu patrzenia na tę powieść. W moim odczuciu Knedler wcale nie uczyniła punktem ciężkości bestialstwa Niemców, nie skupiła się na pokazaniu dramatu, jakim było życie w okrutnych warunkach. To rzeczywiście można byłoby uznać za trudne i wstrząsające, bo tak uczynili autorzy książek, którzy wzięli na tapet warunki bytowania w obozach koncentracyjnych. Autorka przesunęła ciężar na bohaterki, na rodzącą się – choć wówczas nienazwaną – przyjaźń, wzajemną odpowiedzialność i troskę. Historia Saby, Marii, Helgi i Bente wcale mną nie wstrząsnęła. Chłonęłam historię każdej z nich z ogromną ciekawością i poczuciem, że stają się mi bliskie. Nie dlatego, że były ofiarami hitlerowskiej paranoi, ale dlatego, że były kobietami, które miały swoje życie “przed” – dorastały, kochały, cierpiały. Szczerze? Jestem wdzięczna, że to nie była kolejna historia o męczeństwie.
Nudna.
Nie potrafię znaleźć wytłumaczenia dla tego określenia. Jedyne, co przychodzi mi do głowy to fakt, że ta powieść nie została zrozumiana. Knedler znowu wyszła poza schemat, znowu napisała „coś więcej” niż można było oczekiwać i chyba rozminęła się z oczekiwaniami tych, którzy nastawili się na „literaturę obozową”. Tymczasem (w moim odczuciu) dla niej historia czterech przyjaciółek stała się punktem wyjścia, niejako pretekstem do analizy tego, jak dziś tworzy się literaturę oraz jak się ją interpretuje. Jak zaczarowana czytałam o badaniu kontekstów, o tym, jak literatura potrafi zdeterminować życie pisarza, jak czasami „obarcza” jego życie dodatkowym bagażem. Dla mnie jako czytelnika zafascynowanego ludźmi, którzy potrafią opowiadać piękne historie, z nudą nie ma to nic wspólnego.
Literatura obozowa.
I tutaj chyba jest pies pogrzebany. Próba sprzedaży tego tytułu jako literatury obozowej wywołała u niektórych czytelników rozczarowanie. Tymczasem ja nigdy nie zgodzę się z tym określeniem. Dla mnie to powieść o procesie tworzenia, zatraceniu, pasji. Gdybym miała szukać określenia dla tej książki, nazwałabym ją „manifestem Knedler”. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że główna bohaterka, Ida, jest swoistym alter ego pisarki. Magda Knedler nauczyła mnie już, że w jej książkach nic nie jest przypadkowe, a znaczenie może mieć absolutnie wszystko. Tak też stało się tutaj. Pojawiający się w tytule książki zaimek dzierżawczy („Moje przyjaciółki z Ravensbrück”) bardzo dosadnie pokazuje, że istotą tej historii nie są (a przynajmniej nie tylko) wspomniane w tytule kobiety, a coś więcej. I choć może to być niewidoczne na pierwszy rzut oka, to jednak podczas lektury da się wychwycić ten niuans. To nie jest literatura obozowa. To bardzo osobista powieść o dochodzeniu prawdy (również, albo przede wszystkim, w literaturze).
Jestem pod ogromnym wrażeniem „Moich przyjaciółek z Ravensbrück”. Magda Knedler jak zwykle podeszła do tematu w sposób niezwykły, splatając współczesne dylematy literata z historią. I to nie byle jaką, bo taką, która ciągle nas boli i której wciąż nie potrafimy do końca zrozumieć. Z rozterek Idy, obozowej przyjaźni Saby, Marii, Helgi i Bente oraz tematu kondycji literatury uplotła warkocz, ale nie objęła go kolorową gumką, tylko pięknie zaczesała w koronę, idealnie spinając niesforne kosmyki. Takie właśnie są powieści Magdy Knedler – bez zarzutu.