Recenzje

„Skradzione dziecko”
Sanjida Kay

przez

Nie wiem, co ciągnie mnie do książek, których fabuła opiera się na porwaniu, zniknięciu albo morderstwie dzieci. Czy to moje ośmioletnie matkowanie tak na mnie wpływa, czy może czytam te wszystkie historie dla porównania? Jeśli to drugie, to niewątpliwie zawsze na pierwszym miejscu w tej tematyce ląduje „Dziewczyna z gór” Małgorzaty Wardy. Szukam alternatywy, ale łatwo nie jest. Gdy sięgnęłam po „Skradzione dziecko”, wcale nie oczekiwałam rewelacji. Wszak tematyka jest już mocno spowszedniała (literacko, nie życiowo), trudno jest wymyślić „coś więcej”. Ale skoro Wardzie się udało, to może Sanjidzie Kay również? – pomyślałam.

Dom rodziny Morleyów nie różni się specjalnie od innych. On – wiecznie zapracowany karierowicz, ona – malarka próbująca pogodzić swoją pracę z wychowaniem dwójki dzieci. Jedno z nich jest adoptowane i to właśnie ono – siedmioletnia Evie – pewnego dnia znika bez śladu. To wydarzenie poprzedzone jest pojawieniem się tajemniczego człowieka, który uważa się za biologicznego ojca dziewczynki.

Pretendentów do miana porywacza mamy tutaj co najmniej kilku. Autorka tak prowadzi akcję, że coraz trudniej nam rozpoznać w bohaterach ich samych, bowiem każdy w pewnym momencie zrzuca swoją skórę, pokazując, co tkwi głęboko w środku. Lektura „Skradzionego dziecka” przypominała mi trochę wrestling – Sanjida Kay zaczaja się na czytelnika, po czym z całym impetem wali w niego jakąś sensacją, spychając na krawędź maty i tak nim obracając, że finalnie leży na niej plackiem, przygnieciony ciężarem autorki. Nie ma tu żadnych zasad. Kay dowolnie poczyna sobie z fabułą, łącząc ze sobą fakty w sposób kompletnie nieprawdopodobny, naciągając je do granic możliwości, wprowadzając niesamowite zbiegi okoliczności. A jednak czyta się tę książkę z zapartym tchem. I mówię to ja, która zazwyczaj krytykuję wszelkie odchylenia od sensu wydarzeń.

Ta książka posiada jeszcze jeden minus – irytującego dwulatka, którego miałam ochotę udusić co najmniej setkę razy. Ben jest kwintesencją tego, czego nie znoszę u dzieci. Każda scena, w której Zoe musi coś zrobić, rozpoczyna się dziecięcymi roszczeniami, co doprowadzało mnie do szału. A jednak wciąż czytałam, nie mogąc przerwać. W całej akcji związanej z zaginięciem Evie moją uwagę skupiał wątek chylącego się ku upadkowi małżeństwa Morleyów. Ich mało partnerskie stosunki, pęd Olliego za karierą i jego szowinistyczne podejście od życia wywoływały we mnie skrajne emocje, które potęgował fakt, że był on na liście podejrzanych.

I teraz najważniejsze: czy ja tę książkę polecam? Ja, która stronię od schematów, tego, co niemożliwe i mało rzeczywistej fabuły – polecam. Ponieważ (pomimo tych wszystkich minusów) połknęłam „Skradzione dziecko” jak kawałek najlepszej czekolady. Czasem zabolał ząb podczas gryzienia, bo rzeczywiście bywają wrażliwe, ale nie zmieniło to faktu, że towarzyszący mi czekoladowy posmak sprawiał mi sporo przyjemności. Lubię to.

Może Ci się również spodobać: