Zdarza mi się wyobrażać sobie, że wydaję swoją pierwszą powieść. W moich marzeniach sięgam po najbardziej prestiżowe nagrody i wszelkiego rodzaju wyróżnienia. Widzę kolejki po autografy, flesze, czuję w odpowiednio zaakcentowanych różem policzkach skurcz od ciągłego uśmiechania się do obiektywów. Nie myślę o tym, co dalej. Nie myślę o kolejnej książce, o następnym wyzwaniu. Gloria spływa za debiut. A co potem? Cóż, potem może być różnie.
Żanna Słoniowska zabłysnęła w literackim świecie swoim debiutem „Dom z witrażem”, za który otrzymała Nagrodę Conrada, a także została nominowana do Nike. Wymarzony początek. Niedawno nakładem Wydawnictwa Znak literanova pojawiła się druga książka autorki – „Wyspa”. Zachęcająca piękną okładką, ciekawym opisem i niewielkimi rozmiarami, które – sama nie wiem, dlaczego – zasugerowały mi konkretną, treściwą opowieść, stała się moim czytelniczym wyzwaniem na dwa popołudnia. Tyle bowiem wystarczy, by poznać historię czterdziestoletniego Dawida, poczytnego polskiego pisarza, który wybywa na tytułową wyspę, aby w spokoju pisać swoją kolejną powieść. Tam spotyka Muriel, dużo starszą od siebie znajomą, z którą zaczyna spędzać coraz więcej czasu. Kobieta staje się dla niego swoistym wyzwaniem i początkiem życiowych zmian. Mimo że mężczyzna wraca do swojej rodziny, nowa przyjaciółka determinuje jego życie na kolejny rok.
Choć brzmi to jak klasyczny romans, „Wyspa” w żaden sposób nie wpisuje się w ten rodzaj literatury. Jednocześnie trudno jest znaleźć w niej punkt ciężkości. Odniosłam wrażenie, że sama Słoniowska nie do końca wiedziała, co nim uczynić. To, co wydaje się clou powieści, jest tylko jednym z jej elementów, wcale nie ważniejszym od pozostałych. „Opowiedziane czterema porami roku zaskakujące literackie love story o powrotach i rozstaniach bez pożegnań” – jak informuje na okładce wydawca – dla mnie stanowiło tło tego, co działo się w rodzinnym domu Dawida i co, jako jedyne, trafiło do mnie głęboko. Kryzys wieku średniego, powolny rozpad małżeństwa, emocje, z którymi (nie)radzą sobie bohaterowie – to wszystko pochłaniało całą moją uwagę.
Reszta? Przyznaję, trudno mi było o skupienie. W „Wyspę” tak często wkradała się monotonia, że odpływałam z niej kilkukrotnie, dobijając do brzegu tylko wówczas, gdy na scenę wchodził Dawid, Agnieszka i Kaja. Łapałam się na myśli, że autorka straciła panowanie nad własną powieścią, chcąc poruszyć w niej zbyt wiele wątków i tym samym wprowadzając chaos fabularny, z którego nie potrafiła wybrnąć. Z jednej strony kwestia Dawida i Muriel, z innej dywagacje dotyczące kondycji literatury, cytaty z wierszy i „domowe” problemy bohatera. Ów chaos pogłębiał fakt, że ta książka pełna jest metafor, sugestii i niedopowiedzeń, które zasadniczo zawsze stanowią dla mnie orientalną przyprawę, czyniącą potrawę wyjątkową, a tutaj zemdliły swoją intensywnością.
Należy przyznać, że Słoniowska operuje przepięknym językiem, który rozbrzmiewa w głowie dźwięcznymi akordami. Jej pieczołowitość w opisach poszczególnych scen, przyrody, smaków jest niewątpliwie miodem dla ceniących prawdziwie literacki język. I choć niezbyt napastliwie próbuję mościć sobie miejsce wśród takich czytelników, to jednak na równi z jakością języka cenię to, co ów język przekazuje, a w przypadku „Wyspy” nie do końca odgadłam, co to takiego było.