Staram się rozumieć wszystko, co mówią do mnie inni. Czasem z mniejszym niż oczekiwany skutkiem, ale uwierzcie, bardzo się staram. Obcując z nawet najbardziej pokrętnymi umysłami, próbuję znaleźć logikę i prawdę. Często jest trudno, ale jednak, gdy przemawia do mnie człowiek, to jakoś łatwiej mi wszystko zrozumieć, niż wtedy, gdy mówi do mnie… pies. Lubię zwierzęta, nie przeszkadzają mi, wychowałam się w domu pełnym psów, kotów, rybek i chomików, a jednak trudno jest mi sobie wyobrazić, że rozmawiam z czworonogiem o moich problemach i znajduję w tym ukojenie, a on – niczym najlepszy przyjaciel z dzieciństwa – kroczy koło mnie zawsze i wszędzie, podrzucając sposoby radzenia sobie w słabszych momentach.
Mimo wszystko przyznaję, że wiedziałam, na co się piszę, postanawiając zapoznać się z historią Enzo i jego pana. „Sztuka ścigania się w deszczu” Gartha Steina była moim pierwszym podejściem do opowieści snutej przez psa. Poddałam się wzruszeniu czytelników i postanowiłam sprawdzić, czy pies-narrator jest w stanie poruszyć moje niezbyt chętne do wzruszeń serce.
Denny Swift przeżywa traumę. Jedynym jego pocieszycielem jest Enzo, który nie odstępuje swojego pana na krok, towarzysząc mu nawet podczas oglądania ukochanych wyścigów samochodowych. Właściwie w pewnym momencie miałam wrażenie, że gdyby tylko mu pozwolić, to czworonóg sam wsiadłby za kierownicę i pokonał wszystkie zakręty, meldując się jako pierwszy na mecie. Przyznam, że chwilami zapominałam, że to, co czytam, toczy się w głowie psa i właściwie te chwile były najlepsze. Gdy tylko docierała do mnie prawda, czar pryskał, a wszystko stawało się dla mnie lekkim absurdem. Żeby była jasność – nie wynikało to z samej powieści, a raczej z mojego totalnego racjonalizmu.
Enzo nie jest jedynym powodem mojego zawodu. Przede wszystkim drażniły mnie szczegóły dotyczące wyścigów. Pewnie zwolenników tego typu sportów wprawiłyby w zachwyt, ale ja miałam ochotę je omijać, a to oznaczałoby ominięcie połowy książki. Prawdą jest, że ta tematyka wielokrotnie sprawdzała się jako metafora życia, jednak ten argument mnie nie przekonuje, bowiem wywoływał zwyczajną nudę.
I wreszcie bohaterowie. Mimo że polubiłam samego Danny’ego, to wyjątkowo nie znosiłam jego żony, Eve. Ta biedna, schorowana i obolała kobieta była dla mnie symbolem egocentryzmu, braku własnego zdania i absolutnej głupoty. Nie potrafiłam polubić jej nawet w najbardziej wzruszających chwilach. Jedyne emocje wzbudzała we mnie tak naprawdę córka tych dwojga, której było mi niesamowicie żal, oraz jej dziadkowie, których najchętniej zadźgałabym średnio zaostrzonym nożem. To był jedyny wątek, który spowodował, że skończyłam tę książkę.
Niewątpliwie „Sztuka ścigania się w deszczu” będzie świetną lekturą dla miłośników zwierząt, kina familijnego oraz lektur czytanych dla zabicia czasu. Wiem, że wielu czytelników nawet się przy niej wzruszyło, więc jest nadzieja, że ja po prostu odstaję od reszty, jestem wyzuta z emocji i w dodatku nie czuję więzi z naszymi braćmi mniejszymi. Zwał jak zwał. Mnie po prostu nie porwało, choć – niech to będzie ukoronowanie tej recenzji – „czytało się szybko”.