Trudno jest mi dzisiaj zacząć, bo gdy napiszę to, co chodzi po mojej głowie, uznacie, że używam frazesów. Cóż, nic innego chyba nie wymyślę. Wiem, że to nie będzie żadna nowość, ale czasami pewne słowa po prostu muszą wybrzmieć w tekście: miłość potrafi przekroczyć wszelkie granice, pokonać przeszkody i wytrwać nawet, gdy pozornie przestała istnieć. Możecie powiedzieć, że jestem sentymentalna, że to dyrdymały, oczywistość i prawda niesiona przez kolejne romanse. I choć ja się z tymi „zarzutami” zgadzam, to jednak, gdy myślę o fabule książki, o której chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, nie jestem w stanie zacząć od niczego innego.
Eoin Dempsey dał się poznać polskim czytelnikom jako autor „Białej róży, czarnego lasu”. Wskoczył niepostrzeżenie na księgarskie półki za sprawą Wydawnictwa Niezwykłego i rozgościł się na dobre wśród naszych księgozbiorów. Nie wiem, czy to przypadek, czy też cecha charakterystyczna jego twórczości, niemniej na podstawie znajomości wspomnianej wyżej książki oraz tej najnowszej, „Anioła z Auschwitz”, można uznać, że autor obrał sobie za cel przybliżenie nam wojny z nieco odmiennej strony – widzianej oczami Niemca, który nie poddał się hitlerowskiemu szaleństwu. Dempsey przedstawia nam naród niemiecki dość uczciwie, pokazując, że nie można oceniać wszystkich przez pryzmat tego, co działo się pod wodzą Hitlera. Jako Polacy powinniśmy to rozumieć (szczególnie, gdy nieco lepiej znamy własną historię). Tytuł najnowszej powieści tego autora zdradza fabułę powieści i nie ma co do tego wątpliwości. Ale to w żaden sposób nie psuje lektury.
„Anioł z Auschwitz” to historia miłości niemożliwej, takiej, o której traktują klasyczne romanse. A jednak w na pozór prostą opowieść została wtłoczona duża dawka nie tyle samej historii (bowiem z kart powieści nie dowiemy się niczego, czego przeciętny człowiek nie wiedziałby ze szkoły lub z innych książek), co atmosfery tak dobrze znanego wszystkim Polakom obozu koncentracyjnego. Nie można jednak odmówić Dempseyowi umiejętności przedstawiania prawdziwie wstrząsających scen, szczególnie tych z udziałem dzieci. Szczerze mówiąc, nie byłam na nie przygotowana. Zapewne niektórzy pokuszą się o stwierdzenie, że perfidnie gra naszymi emocjami, bo przecież trudno o obojętność, gdy niewyobrażalna brutalność dotyka dzieci, jednak nie zmienia to faktu, że cel osiągnął – niektóre fragmenty czytałam ze ściśniętym gardłem. Zresztą – cóż innego ma robić pisarz, jak nie zaczajać się na nasze słabości i wykorzystywać je do jeszcze bardziej osobistego odbioru lektury? Ale rzecz tyczy się nie tylko scen z udziałem najmłodszych. Dempseyowi udało się zamknąć w kilku momentach tak ogromny ładunek emocji, że po prostu musiał on wybuchnąć w moim wnętrzu, pozostawiając wyrwy porównywalne do tych widzianych dotychczas w filmach prezentowanych w historycznych programach na kanale National Geographic.
Patowa sytuacja, którą niewątpliwie był związek Żydówki i Niemca, mogłaby zostać sprowadzona do przewidywalnego melodramatu. Mogłaby, na szczęście pisarzowi prawie udało się ustrzec przed tym błędem. Prawie, bowiem niestety końcówka przyniosła rozczarowanie, którego podstawą stały się infantylne dialogi, które zupełnie nie pasowały do całości. Ależ mnie to zabolało! Żałuję, że tak dobrze opowiedzianą historię zepsuło kilkanaście ostatnich stron. Mimo to uważam, że warto sięgnąć po „Anioła z Auschwitz” i zanurzyć się w powieści pełnej z jednej strony bólu i cierpienia, a z drugiej nadziei i miłości.