Myślę sobie, że bardzo trudno jest być pisarzem. Szczególnie takim, wobec którego rzesze czytelników mają pewne oczekiwania. Bo udało się raz, drugi i trzeci, bo każda kolejna książka spotykała się z aplauzem i powszechnym achaniem. Można do tego podejść dwojako: albo wchodzić w kolejne projekty na pewniaka, albo drżeć, czy stworzenie czegoś nowego, nieco innego od poprzednich razy, przyniesie nieprzyjemne konsekwencje. Nie wiem, co miał w głowie Jakub Małecki, pisząc „Horyzont”, jednak – jak dla mnie – poszedł w inną stronę niż w poprzednich książkach.
Największym problemem Mariusza Małeckiego, jednego z głównych bohaterów wspomnianej książki, jest on sam. Były żołnierz zmaga się z zespołem stresu pourazowego, egzystując na dwudziestu metrach kwadratowych, we względnej izolacji od otoczenia, za to w bliskim kontakcie z problemami i byle jakim jedzeniem. Tymczasem największym problemem Zuzy jest tajemnica zmarłej matki. Dziewczyna zmaga się z niewiedzą i potrzebą odkrycia prawdy. Oboje są samotni i oboje kogoś potrzebują, choć jeszcze tego nie wiedzą. Tak w skrócie można opowiedzieć fabułę „Horyzontu”.
W czym tkwi sedno najnowszej powieści Jakuba Małeckiego? Zapewne każdy znajdzie swoją interpretację. Dla mnie to historia o potrzebie zrozumienia. Jako całość odczytuję ją jako przedstawienie procesu konfrontowania się ze światem, rzeczywistością i przede wszystkim – przeszłością. To historia o utracie złudzeń, o tym, że w każdym momencie życia może wydarzyć się coś nieoczekiwanego, co odmieni nasze myślenie i podejście do wielu spraw. Cokolwiek by nie powiedzieć, w jednym trudno się pomylić: „Horyzont” to mocno autotematyczna powieść, od czego Małecki w żaden sposób nie ucieka, nadając nawet jednemu z bohaterów swoje imię i nazwisko.
„Horyzont” to inna powieść. Z mojej perspektywy dobra, ale nie tak wyjątkowa jak poprzednie. Wydaje mi się, że to zupełnie inne oblicze autora – inna narracja, inny rodzaj bohatera, inny punkt ciężkości. Zakochana w jego nieoczywistej prozie, oczekiwałam czegoś więcej. Wydaje mi się, że właśnie z tego brała się moja dotychczasowa fascynacja powieściami Małeckiego. Tymczasem otrzymałam coś, co w żaden sposób mnie nie zaskoczyło, nie podziałało na mnie tak, jak na przykład „Nikt nie idzie”. Wydaje mi się, że autor nie wyszedł poza ramy tego, co już gdzieś czytałam (choćby w „Tylko przeżyć” Sylwii Winnik). Przyznam, że nie poczułam nic specjalnego nawet podczas czytania fragmentu, który chyba miał być tym najbardziej dramatycznym. Miałam wrażenie, że oglądam kolejną amerykańską superprodukcję przywołującą jedynie konstatację „to już było”.
Czy polecam najnowszą powieść Jakuba Małeckiego? Nie wiem, czy jest sens oceniać zero-jedynkowo. Ci, których rozkochał w swoich książkach, z pewnością już ją przeczytali. Tych, którzy wciąż się wahają, zachęcam choćby dlatego, że być może nie znając poprzednich jego książek, tą akurat się zachwycą. Ja się nie zachwyciłam.