Nie wiem, czy wszystkie kobiety boją się starzeć. Nie wiem, czy każda kwiczy przed lustrem, gdy zobaczy, że lwia zmarszczka nieco się pogłębiła (szczególnie ta po lewej stronie, bo ta po prawej to jeszcze jakoś wygląda). Nie wiem, czy każda dostrzega, że już nie potrafi hasać na parkiecie po kilka godzin z rzędu bez zadyszki, potu i skurczów mięśni. Nie wiem nawet, czy każda przechodzi katorgę, gdy rano ogląda swoją facjatę w lustrze i – co tu dużo mówić – do piękności jej daleko. Wiem jednak, że to wszystko czasami spotyka mnie. I wiem też, że to beznadziejne uczucie przychodzi i odchodzi. Przybywające lata robią z moim mózgiem, co chcą. O ciele nie wspomnę.
Natasza Socha w „(Nie)młodości” znowu wzięła na tapet temat tabu. Ta powieść to konfrontacja młodości ze starością, próba pogodzenia dwóch różnych światów, sposób na poradzenie sobie z zapierniczającym niczym Speedy Gonzales czasem. Zgodnie z opisem na okładce wszystko toczy się tutaj wokół młodości, której uosobieniem jest Marta, oraz starości, którą reprezentuje Klarysa. Tymczasem mostem pomiędzy nimi jest Benedykt – nauczyciel tańca. Jednak całe to streszczenie nie ma najmniejszego sensu, bowiem Socha ma to do siebie, że jej teksty trudno sprowadzić do kilku zdań, a takie próby zazwyczaj dużo odbierają fabule.
Autorka znów prowadzi nas pokrętną ścieżką do finału, którym zawsze (a już na pewno w serii z „Nie” w tytule) uświadamia mi coś, o czym niby wiedziałam, ale nigdy tego nie zwerbalizowałam. A ze mną już tak jest, że niewypowiedziane (lub nienapisane) właściwie nie istnieje. Myśli, które trzymam tylko dla siebie, szybko ulatują i zastępowane są nowszymi. Dzięki książkom Nataszy Sochy zatrzymuję je na dłużej i po swojemu przepracowuję. Nie będę rozpływała się nad tym, co „(Nie)młodość” może uzmysłowić czytelnikowi. Nie będę pisać, że starość to stan umysłu, który paradoksalnie często występuje u młodych ludzi. Nie będę również podpowiadać Wam, że kobiecość drzemie nie tylko w tryskających życiem trzydziestolatkach, wyzwolonych czterdziestolatkach i dojrzałych pięćdziesięciolatkach. Kobiecość dotyczy również siedemdziesięciolatek i osiemdziesięciolatek. Czasami nawet dopiero w nich pączkuje, bo wcześniej nie miała takiej szansy – niepodlewana, z kiepską glebą nie potrafiła się rozwinąć. Nie, nie będę Wam o tym wszystkim pisać. Napiszę o czymś innym.
Mam dużo przemyśleń na różne tematy. Gdybym prowadziła bloga lajfstajlowego, mogłabym właściwie codziennie pisać o czymś innym i nie narzekałabym na brak pomysłów. Jednak czasem zdarza się, że myślę o czymś bardzo intensywnie, a potem nagle brakuje mi… nie wiem czego, chyba jakiegoś rodzaju mocy, odpowiedniego ładunku emocjonalnego, żeby właściwie opisać to, co mam aktualnie w głowie. Socha robi to za mnie i robi to bezbłędnie. To jedyna pisarka, jaką znam, która pisze dokładnie o tym, o czym ja myślę. Wydaje mi się, że właśnie w tym tkwi sekret mojej literackiej miłości do jej twórczości. Tylko ona mogłaby napisać słabszą książkę, a ja i tak czytałabym ją jak własny pamiętnik. Z jednej strony trochę to przerażające, a z drugiej stanowi o jej wyjątkowości. Ale wiecie, co jest najlepsze? Słabsza książka jeszcze się jej nie trafiła. Dlatego tym bardziej polecam książki Nataszy Sochy. I nie sądzę, żebym kiedykolwiek przestała to robić.