Dobrze jest mieć wzór do naśladowania. Autorytet, który jest dla nas w pewien sposób celem. Łączenie tej roli z rolą rodzica to ogromna sztuka, która nie każdemu wychodzi. Każdy z nas patrzy na swoje pociechy, dopatrując się podobieństw i licząc na to, że przejmą to, co w nas samych najlepsze. Chcemy im pokazywać, że jesteśmy tego warci. To duża odpowiedzialność i duże obciążenie. A dla dziecka? Czy może ono stać się dobrym człowiekiem, jeśli przez większość swojego życia spędza w cieniu geniuszu swojego ojca? Odpowiedzi na to pytanie udziela Tom Rachman w swojej książce „Włoski nauczyciel”.
Bear Bavinsky to ceniony malarz. Ekscentryczność i skrajny egocentryzm jest tym, z czym najczęściej spotyka się jego syn Pinch w kontekście ojca. A mimo to chłopiec kocha go niewysłowioną miłością, do której niekoniecznie chce się przyznać. Relacja między dwoma mężczyznami to główny wątek powieści, choć wydaje mi się, że równie ważna jest w niej jeszcze jedna osoba – Natalie. Matka i żona. Jedyna kobieta, która łączy dwóch bohaterów. Podczas lektury czułam, że autor chce skupić moją uwagę na Bearze i Pinchu, tymczasem ja wymykałam się, uciekając myślami do pogrążonej przez męża i nigdy niezrozumianej przez syna kobiety, która – chcąc być kimś – była nikim.
Niezależnie, którego bohatera weźmiemy na tapet, jedno jest pewne – nie polubimy go. Każdy ma w sobie coś, co nie pozwala współczuć, żałować, martwić się. Jednak ich wzajemne stosunki, stanowiące clou całej historii, są niezwykle interesującym studium przypadku. Ta bardzo misternie tkana powieść prowadzi nas przez dość ograniczone, pełne niewypowiedzianego żalu życie, które w pewnym momencie zmienia bieg. To życie w cieniu sławy, której chciałoby się być częścią i która determinuje życie rodziny.
Miałam obawy co do tego, czy w moje ręce nie trafiła kolejna przereklamowana książka, jednak od pierwszych stron czułam specyficzny klimat niespiesznej, wyjątkowej powieści, w której nic nie jest przypadkiem, a raczej przemyślaną drogą do celu. Ów klimat jest tym bardziej czarodziejski, że wynika ze specyficznego zaduchu, który zawsze tworzy się wokół bohemy. Nie wiem, dlaczego, ale czuję wtedy zapach kadzideł i kurzu, składających się na przedziwną mieszankę, która w każdym innym przypadku drażniłaby nozdrza, a w tym jednym wywołuje pewną błogość. Jednak powieść Rachmana nie jest błoga. Z kart tej na pozór spokojnej historii ciągle bije niepokój, jakby każda scena była kończona wielokropkiem, a wszystko w jakiś sposób kumulowane w zawieszeniu. Czytelnik ma wrażenie, że zaraz wszystko wybuchnie z niesamowitą siłą rażenia. Czy tak jest? Musicie przeczytać książkę, żeby się dowiedzieć.