Najpierw był język – przedziwny jakiś, kresowy. Inny, rytmiczny, stylizowany lekko. Dokładny, w głowę każdym wyrazem wtłaczany. Potem były całe akapity, które jakby w balladę się układały. Gawędę o życiu. W ten sposób opowieść powstawała – niby spokojna, a jednak z każdą stroną własnego tempa nabierała. Codzienność opisując, historii uczyła. A wszystko za sprawą Antka Baryckiego, chłopca zgodnie z prostymi zasadami wychowanego, któremu dojrzewać wtedy przyszło, gdy ziemie dla jednych polskie, dla innych ciągle za niepolskie uchodziły. „Myśmy żyli w Polsce, której na chwilę zabrakło, oni na Ukrainie, której nigdy nie było” – czytamy. To zdanie na zawsze w moim sercu utkwiło.
„Złodzieje bzu”, najnowsza powieść Huberta Klimko-Dobrzanieckiego, to historia codzienności ubranej w prostotę i zero-jedynkowe rozumienie świata, oparte na niewypowiedzianym, ale mocno wybrzmiewającym „co widzę, to widzę i inaczej być nie może”. Takie odniosłam wrażenie po lekturze, która w cudowny sposób wypełniała mój czas przez kilka dni. Bo choć nie jest to długa powieść, to miałam ochotę delektować się nią jak najdłużej i pielęgnowałam czas spędzany z tekstem. Klimko-Dobrzaniecki opowiada nam o historii Polski z punktu widzenia zwykłego człowieka, a dokładniej wiejskiego chłopca, dla którego matka i ojciec byli niczym topola i jabłonka, a pojęcie świata ograniczało się do wiejskiego księdza i sąsiadów z Ukrainy, w których ogrodzie kwitł najpiękniejszy bez w okolicy. Podchodząc do tematu na chłodno i jednocześnie okraszając codzienność niebywałą literacką magią, autor pokazuje dzieje naszych ziem i ludzi je zamieszkujących. Przy okazji słowem szkicuje swoistą panoramę, prowadząc powieść od czasów przedwojennych przez okrutną rzeź i przesiedlenia po czasy komunizmu i transformacji.
To, co przyciąga uwagę czytelnika to fakt, że Klimko-Dobrzaniecki odziera swoją powieść z charakterystycznych dla wielu tego typu książek irytujących sentymentów. Robi to w niesamowicie inteligentny sposób, wprowadzając nostalgię i tkliwość, która daleka jest od uniesień, egzaltacji i tandety. Pisarzowi nie chodzi tylko o to, by pokazywać „wielkich” i uderzać w patriotyczne tony. „Malutcy”, o których nie trąbią podręczniki, dla niego stanowią doskonały obraz historii. Nie spotkamy tutaj heroicznych zachowań, za to na pewno zostaniemy zaplątani w meandry umysłu prostego chłopca ze wsi, który po prostu potrafi liczyć i ta umiejętność otwiera przed nim drzwi do kariery. Poszukiwanie siebie i własnej drogi jest wyraźnie zarysowanym motywem, choć muszę przyznać, że dla mnie najciekawszy był wątek antagonizmów polsko – ukraińskich, ukazany w naturalny, niewymuszony sposób, bez zbędnego kolorowania i ubierania w poprawność.
„Złodzieje bzu” to jedna z tych książek, która przeszywa swoją treścią zarówno poprzez fabułę, jak i język, którym jest napisana. To powieść, o której w żadnym razie nie można powiedzieć, że jest jedną z wielu. Na długo pozostaje w pamięci. Myślę, że to największy komplement w czasach, gdy półki uginają się od książek, a prym wiodą pisarze publikujący co dwa lub trzy miesiące nową powieść. Bardzo często warto je zamienić na jednych „Złodziei bzów” i delektować się pyszną lekturą, za którą idzie coś więcej niż produkowane na akord zdania.