Chyba już dorośliśmy jako społeczeństwo do świadomości, że Ameryka wcale nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Nauczyła nas tego historia i każdego właściwie dnia uczy współczesność. Zjawisko rasizmu, które jest faktem, a nie imaginacją obywateli Stanów Zjednoczonych, jest niezwykle mocno akcentowanym elementem amerykańskiej historii. Próby pokazania, że tak nie jest, przekonywanie całego świata, że wszystko się zmieniło od momentu powstania Ku Klux Klanu, nie do końca się sprawdza. O tym, jak jeszcze niedawno (bo raptem kilka dekad temu) rasizm miał się w Stanach, opowiada Colson Whitehead w swojej najnowszej książce „Miedziaki”.
Opowiada bardzo dosłownie. Najnowsza powieść zdobywcy Pulitzera niby jest książką fabularną, jednak sposób prowadzenia narracji przypomina raczej styl reportażowy – zimny w swojej formie i relacjonujący, opisujący wydarzenia, które miały miejsce w ośrodku poprawczym, do którego na skutek pomyłki trafia główny bohater książki, Elwood Curtis. A wydarzenia te są konsekwencją prawdziwej historii, na którą niegdyś natknął się autor. Historii miejsca, które było prawdziwym piekłem na ziemi.
Podczas wykopalisk archeologicznych badacze trafiają na ludzkie szczątki. Śledztwo prowadzi do władz zakładu poprawczego, który niegdyś znajdował się w tym miejscu. To właśnie tutaj przychodzi Elwoodowi przyjmować „życiowe” lekcje od wychowawców.
Whitehead szokuje obrazem ośrodka, w którym uczniowie są sprowadzeni do poziomu zwierzęcia tresowanego przez wymagającego bezwzględnego posłuszeństwa pana. Tresura obejmuje katowanie, poniżanie i wrogość. Jedynym akceptowanym przez „grono pedagogiczne” Miedziaka (taką nazwę nosi ośrodek) sposobem na sukces procesu naprawczego młodzieży jest absolutne podporządkowanie wychowawcom, a wszelka niesubordynacja okupiona zostaje cięgami, które czasem trudno jest przeżyć. Po prostu. I właśnie tak po prostu opisuje sytuację autor i jest w przedstawianiu swojej wizji bardzo jednoznaczny i zasadniczy. Nie zostawia czytelnikom pola do wyobraźni. Jedyny słuszny podział na dobro i zło przepływa między Elwoodem (który jest uosobieniem dobra) a resztą świata. Może gdzieś pomiędzy znajduje się Turner, który kieruje się własnym systemem wartości, opartym na założeniu, że należy działać tak, by z jednej strony nie narażać się wychowawcom, a z drugiej zachować w sobie resztki godności.
„Miedziaki” to bolesna i poruszająca lektura. Taka, która budzi w czytelniku duży dyskomfort. Dla jednych może on wynikać z dość osobliwego sposobu prowadzenia narracji, u innych może zostać wywołany przedstawionymi tu wydarzeniami. Ja należę do tych drugich, choć nie mogę powiedzieć, że jest to szokująca historia. Niestety coraz częściej łapię się na tym, że przestaję się dziwić. Świadomość tego faktu wywołuje we mnie najwięcej emocji w związku z lekturą. Widząc wszechobecną dyskryminację (w różnych obszarach, nie tylko koloru skóry), muszę stwierdzić, że od lat 60. XX wieku nie zmieniło się wiele. Może przybrała ona nieco inne barwy, może nie oznacza zakładania na siebie białego stroju i porozumiewania się w języku klanquaqe, jednak sprowadza się do tego samego – nie ma znaczenia, czy jesteś dobrym człowiekiem. Ma znaczenie, że musisz być taki sam jak większość, bo inaczej nie zasługujesz na szacunek. I to w tym wszystkim jest najstraszniejsze.