Żeby nie przynudzać wstępem, napiszę od razu, że rzadko zdarza się, żebym „na twarz” dostała tylu bohaterów, co w książce Urszuli Stokłosy „Cichoborek”. Kilkanaście pierwszych stron wprowadziło do mojego życia tak wiele osób, że zaczęłam się zastanawiać, czy w literackiej części mojego serca znajdzie się dla nich wszystkich miejsce. Czułam dysonans: z jednej strony była to lekka niepewność z powodu niewystarczającej pojemności serca, a z drugiej spokój, który dawała mi specyficzna, niby prosta, ale wypchana słowami narracja.
Tytułowy Cichoborek to polska wieś zamieszkana przez zwyczajnych ludzi, których życie toczy się wokół utartych, znanych wszystkim schematów i zwyczajów. To właśnie tę pozornie banalną codzienność opisuje Stokłosa, oddając głos tajemnicom, pragnieniom i marzeniom bohaterów. Urok tej prozy polega na tym, że coś zwyczajnego staje się niezwyczajne, a szarość przemienia się w tęczę. Ta wyjątkowość bierze się z wyobraźni autorki, która za główny temat swojej debiutanckiej powieści wzięła po prostu życie. Im dłużej czytałam tę książkę, tym większe niedowierzanie mnie ogarniało. Że autorka to rocznik ’90, że to niemożliwe, że nie wypada tak młodej osobie pisać tak dojrzale. Że ona nie może, że jak to tak, że przecież sama bym tak chciała. Nie można odmówić Stokłosie umiejętności budowania zdań, które niosą za sobą treść, a nie tylko wypełniają poszczególne strony.
Jednak z każdą kolejną życiową historią mieszkańców Cichoborka dostrzegałam coraz więcej mankamentów. Cały czas doszukiwałam się jakiegoś punktu ciężkości, szkieletu, o który oparta jest fabuła. Losy poszczególnych bohaterów chyba miały stać się piękną mozaiką, tymczasem w pewnym momencie całość wydała się po prostu zlepkiem przypadkowych żywotów. I niby się to jakoś spinało, niby wiadomo było, o co chodzi, a jednak brakowało motywu przewodniego. W pierwszym momencie myślałam, że jest nim po prostu życie w małej miejscowości, ale autorka poszła dalej, zagoniła swoich bohaterów nawet poza granice Polski, co obaliło pierwotne wrażenie. Przez chwilę wydawało mi się, że takim punktem jest przybyła do wsi Justyna, jednak było jej w tym wszystkim za mało (a szkoda, bo to bardzo ciekawa postać). Kończyłam lekturę z poczuciem, że w konstrukcji tej powieści zabrakło akcentu, skrupulatności i odpowiedniego przejścia z punktu A do punktu B. Gdzieś się coś rozjechało, rozmyło w czystym, wiejskim powietrzu. Ale przyznaję, że nie odebrało mi to przyjemności czytania, bo w tej książce jest coś wyjątkowego, choć chyba nie potrafię tego odpowiednio nazwać.
„Cichoborek” okazał się książką pozorną. Pozornie prostą, pozornie o niczym i pozornie krótką. Ale ja nie dałam się pozorom i każdy, kto zrobi tak jak ja, dostanie nagrodę w postaci powieści, o której nie jest tak głośno, jak być powinno. Rozpatrując ją w kategoriach debiutu, którym przecież jest, uważam, że to naprawdę niezła historia. Jest zapowiedzią i zalążkiem tego, na co może być stać Urszulę Stokłosę, dlatego chętnie poczekam na jej kolejną książkę.