Godzina 15:30. Wskazówka licznika w moim aucie niepokojąco przesuwa się w prawo. Wie, że się spieszę. Nie wiedzą o tym wszyscy wokół, bo i skąd? A przecież w domu czeka na mnie syn, w przedszkolu córka.
Próbując wyminąć wlekące się przede mną auto, układam w głowie, co będzie dzisiaj na obiad. Przydałoby się zrobić zakupy, ale przecież na to już nie starczy czasu. Coś wymyślę.
Parkuję pod blokiem, stąd do przedszkola jest tylko pięć minut biegiem. Zgrzana wpadam do sali i szukam wzrokiem Heleny. Jest.
– Helenko, mama przyszła – mówi opiekunka.
Odwraca się w moją stronę, patrzy tymi wielkimi, najpiękniejszymi na świecie roześmianymi oczami i biegnie w moją stronę.
– Mama! – słyszę.
I kiedy wpada w moje objęcia, kiedy czuję jej zapach i odgarniam z jej oczu obcięte niedawno nieco krócej niż zwykle włosy, wiem, że ta codzienność jest mi potrzebna. Ta ciągła gonitwa, kalendarz pełen dni przedszkolaka, mamy, babci, a nawet jeża, pasikonika i komara. Nieważne. To jej świat, pod który układam swój.
– Mamo, odrobiłem już lekcje. Był u mnie Wojtek, grałem pół godziny na komputerze – słyszę, gdy tylko otwieram drzwi do domu. Paweł zawsze melduje wykonanie zadania. To sposób mojego starszego dziecka na to, by powiedzieć, że cieszy się, że już jestem. Wiem o tym, znamy się już trochę.
Uwielbiam powitania, nie lubię pożegnań. Z obydwu składa się każdy mój dzień. Nie narzekam. Dopóki mogę się żegnać ze swoimi dziećmi po to, by zobaczyć je za chwilę, kilka godzin czy dni – zniosę wszystko. Nie zniosłabym ostatniego pożegnania. Po prostu nie zniosłabym.
**********
Tam nie było przedszkoli, miłych opiekunek, odrabiania lekcji i rozmyślania, co na obiad. Tam były tylko pożegnania, bo nawet powitanie nim było. Rozstanie nie było chwilą, godziną, dniem. Było wiecznością, która rozpoczynała się w różny sposób, w zależności od pomysłu – czasem wbiciem strzykawki w serce, czasem topieniem w beczce, a innym razem rzuceniem na stos trupów ku uciesze wyczekujących okazji szczurów. Auschwitz.
**********
– Mamo, Paweł się rozchorował. Przyjedziesz do nas? – pytam co najmniej kilka razy w roku. Nigdy nie usłyszałam odmowy. Ona zawsze była. Jest. To nie potrwa wiecznie. Nawet nie chcę o tym myśleć. Ale miałam szansę, by spędzić z nią kilkadziesiąt lat i coraz częściej doceniam ten dar. Może robię się na starość sentymentalna. Ale tak jak ja mam tylko ją, tak ona ma tylko mnie. Oni już nie żyją. Brat i ojciec.
**********
Tam pomocą była tylko ona. Ta, która potrafiła powiedzieć „nie”, gdy inni stracili umiejętność wyartykułowania tego niby prostego słowa. Świat, któremu oddała się jako położna, to ciągłe powitania i pożegnania. Prawie zawsze 1:1. One miały tylko ją, a ona miała je. Oddawała się im całkowicie, będąc ich Matką. Stanisława Leszczyńska.
**********
Już tyle zostało napisane na temat najnowszej książki Magdy Knedler „Położna z Auschwitz”! Tyle wielkich słów, patetycznych zdań, wyegzaltowanych akapitów. Tymczasem dla mnie w tej historii nie ma ani grama wielkości, patetyzmu i egzaltacji. Jest przekaz. Jest historia kobiety, którą chronił jej własny strach i wiara. Ona nie mogła się nie bać. Bo jak można nie bać się życia w takich warunkach? Knedler nie wystawia Stanisławie Leszczyńskiej pomnika. Ani z granitu, ani z marmuru, ani z piaskowca. Możemy mówić o niej „bohaterka”. Ale to był przede wszystkim człowiek. I właśnie dlatego ta książka jest tak pięknym dowodem pamięci.